niedziela, 11 września 2011

Sun Moon Lake na dziko!

Zadecydowałyśmy, że weekend musimy spędzić gdzieś poza miastem. Raz, że miałyśmy już serdecznie dość miasta i chciałyśmy się wyrwać gdzieś „do natury”, dwa, to była nasza ostatnia szansa, żeby pojechać gdzieś dalej- od wtorku zaczynają się zajęcia i następną okazją będzie dopiero jakiś długi weekend. Wybrałyśmy Sun Moon Lake, czyli jezioro Słońca i Księżyca. Jest to największe i chyba jedyne, naturalne jezioro Tajwanu. Położone na 800m n.p.m i otoczone górami(do 2000m). Z Taichung jedzie się tam półtorej godziny, więc postanowiłyśmy wyruszyć pierwszym autobusem- o 8:00 rano. Jezioro jest naprawdę piękne, a wokół  mnóstwo atrakcji, które warto zobaczyć, jednak największą atrakcję zafundowałyśmy sobie same… 

"Nasza" altana.


Ogródki działkowe na SML.
Dzień był piękny i jak zawsze na Tajwanie bardzo ciepły. Po przejściu kilku kilometrów, zwiedzeniu kilku świątyni i parku motyli, poczułyśmy się na tyle pewnie, że postanowiłyśmy zostać na noc. Taka super przygoda- kimanie na ławce nad jeziorem, wschód słońca, herbata z budy, normalnie jak w filmie. Towarzyszące nam Azjatki popatrzyły na nas jak na nienormalne i wróciły autobusem do Taichung. A my super bohaterki zostałyśmy, mega zadowolone z siebie, zjadłyśmy obiad, przeklinając ceny, bo Sun Moon Lake to kurort droższy nawet od Taipei.  Siedziałyśmy sobie na górce i gadałyśmy, nad nami śmigały wagoniki kolejki gondolowej, którym przypisałyśmy dziwne dźwięki podobne do grzmotów. Niestety w końcu jasnym stało się, że zaraz będzie lało jak z cebra, wilgotność skoczyła do jakiś 90%, ledwie schowałyśmy się w jakimś sklepie z aborygeńskimi(tak, tutaj też mają swoich aborygenów) pamiątkami. Zaczęło padać, pioruny waliły w jezioro tak, że aż chałupy się trzęsły. Na szczęście nie trwało to długo i mogłyśmy się zainstalować w naszej, wcześniej upatrzonej miejscówce- łódce z dachem zacumowanej do przystani, z której korzystają tubylcy. 

Jeszcze zadowolone na łódce.
Ta na samym końcu, miała być naszą sypialnią.
Niestety na Tajwanie ciemno robi się już o 18:30 i to tak ciemno jak w Polsce o 12 w nocy. Może i dechy nie były super wygodne, ale z głową na torebce, kołysana przez jezioro , zasnęłam błogo. Spałabym tak jeszcze długo, gdyby nie krzyki i szarpanie mnie przez koleżankę. Okazało się, że właściciel łódki, spalony słońcem i bezzębny pan aborygen, wypatrzył nas i przyleciał, żeby zobaczyć kto my. Jak zobaczył 3 białe dziewczyny, które łamaną chińszczyzną wymieszaną z angielskim i innym dziwnym językiem chciały coś wytłumaczyć, pozwolił nam zostać, ale pokazał też przybitą do drzewa tablicę, na której po angielsku napisano jakie kary grożą turystom za wkraczanie na teren przystani. Sądzę, że w nocy nikt by nas tam nie znalazł(oprócz właściciela), ale postanowiłyśmy się przenieść do altany na molo. Bardzo ładnej z resztą, tylko bez ławek, rozłożyłyśmy się na podłodze, próbowałyśmy zasnąć. Okazało się, że pod altaną spał również bezpański pies, który się bardzo ucieszył z naszego towarzystwa. Jak na prawdziwych bezdomnych przystało, miałyśmy odtąd psa.
Towarzysz niedoli.

Jednak to nie miał być koniec naszych przygód i około 3 w nocy, ze zdwojoną siłą wróciła burza. Temperatura spadła, pioruny waliły w jezioro, a my siedziałyśmy zmarznięte i przerażone, z jeszcze bardziej przerażonym psem w altanie na końcu molo… W końcu, gdzieś około setnej opowieści ‘jak to gdzieś w Polsce, kiedyś, kogoś piorun zabił’ postanowiłyśmy się przenieść do hostelu. Na miejscu okazało się, że najtańszy pokój kosztuje 450zł za noc! Siadłyśmy więc w lobby i zasnęłyśmy. Na szczęście pracownicy hotelowi, okazali się być na tyle mili, że nie wywalili nas na zbity pysk. Obudziłam się przed 6 rano, a w łazience spotkałam 10 centymetrową jaszczurkę, nie wiem kto się bardziej wystraszył- ja czy ona. 

Poranek nad jeziorem zrekompensował nam nieudaną noc. Na niebie nie było ani chmurki, kupiłyśmy sobie kawę i siadłyśmy między jachtami. Słońce wyszło zza gór, ludzie zaczęli krzątać się po przystani, sprzątać, łatać łódki, szukać klientów do przewiezienia na drugą stronę jeziora, cykady cykały w drzewach. Bajka.





Dzisiaj zwiedziłyśmy drugą stronę jeziora i pojechałyśmy do wioski aborygenów. Na miejscu okazało się, że to żadna wioska tylko ogromny park rozrywki. Szkoda nam było czasu i pieniędzy na wesołe miasteczko, więc postanowiłyśmy jechać do Taichung. Kiedy weszłyśmy na przystanek oblegli nas jak hieny taksówkarze. Każdy „bardzo tanio nas zawiezie”, bardzo tanio znaczy 5x tyle co za autobus, w taksówce bez klimy. Taksówkarze na Tajwanie znają chyba tylko jeden kraj, w którym mieszkają biali ludzie- USA. Po angielsku znają tylko 2 słowa „America” i „taxi”, ale nawet kiedy zaprzeczasz po chińsku, a nawet rękoma i nogami, nie wierzą że TY biały człowiek, chcesz tłuc się autobusem. Po 20 minutach grania wariata, w końcu zobaczyli, że my nie z „America” i że nic z tego nie będzie, odpuścili, ale siedzieli i przysłuchiwali się naszemu podejrzanemu językowi(jeden stwierdził, że to włoski). Gdy taksiarze dali nam spokój, obległa nas druga chmara, tym razem bardziej bezwzględna i chciwa. Muszki, które bardzo boleśnie kąsały gdzie tylko mogły. Po kilku minutach trzaskania się rękoma po całym ciele, a nawet serii dzikich skoków, wykonanych przez K., w celu uniknięcia intruzów, byłyśmy całe w bąblach, które swędziały jak nie wiem co. Wtedy pojawił się nasz anioł stróż- pani z kasy biletowej przyniosła nam saszetki z potwornie śmierdzącym płynem na ugryzienia i odstraszającym muchy.
Śmierdzący środek odstraszający insekty i taksówkarzy.
Po godzinie oczekiwania w palmowym lesie, wsiadłyśmy do autobusu, który zawiózł nas do Taichung. A teraz idę odespać weekendowe przygody, na szczęście jutro jest święto księżyca, będące na Tajwanie świętem państwowym i mogę spać do oporu. Jutro coś więcej o tym święcie. Dobranoc!

1 komentarz: