poniedziałek, 19 września 2011

Organizacja lub raczej jej brak.

Ile razy zdarzyło mi się kląć na polskie urzędy, procedury i organizację? Miliony razy z moich ust wychodziło słowo na ‘k’ i mówiłam „takie rzeczy to tylko w Polsce”. Dzisiaj muszę się uderzyć w pierś. W Polsce organizacja jest po prostu wzorowa, urzędnicy może czasem wredni, ale przynajmniej coś wiedzą, albo wiedzą gdzie odesłać. No i w razie co zawsze znajdzie się osoba posługująca się jakimś obcym narzeczem. Nie mówiąc już o tym, że obcokrajowiec zostanie obsłużony po królewsku w myśl zasady „zastaw się a postaw się”.
Miniony tydzień na uczelni to była po prostu jakaś wielka pomyłka. Już w niedzielę, kiedy próbowałyśmy jakoś zmontować plan zajęć, okazało się, że biuro wymian dało nam zły spis zajęć. Spis z biura nie pokrywał się z tym w Internecie. Rano we wtorek wykładowcy po kolei wyrzucali nas z zajęć, bo „zajęcia są po chińsku”(w naszym spisie po angielsku), „nie ma miejsca”, albo po prostu i najszczerzej „nie chcę obcokrajowców w mojej klasie”. Około 13:00 zrezygnowani i źli poszliśmy na pierwsze zajęcia, na które nas przyjęto. Wzięliśmy naszą amerykańską wykładowczynię na litość i przyjęła naszą 7. Żeby zaliczyć semestr potrzebne jest nam tylko 6 punktów. Jeżeli zaliczę ten angielski dostanę 2 punkty, wzięłam więc pływanie(jedyny jak dotąd miły Tajwański wykładowca), za które jest 1 punkt. Muszę jeszcze wziąć niemiecki za 3 i chiński, który nie będzie punktowany. O ile mnie nie wykopią, oczywiście. Panie w biurze, nic kompletnie nie wiedzą, nie potrafią samodzielnie odpowiedzieć na żadne pytanie, biegają do szefowej, która też do końca nie jest pewna. Zapytałyśmy o basen i babka wysłała nas na wieczorne zajęcia, których nie było. Jednak nie organizacja jest największym problemem. Zaraz po przyjeździe okazało się, że nasz akademik wcale nie jest za darmo. Każda z nas musi dopłacić 250zł za używanie klimatyzacji, za sprzątanie korytarza(od miesiąca nie widziałam nikogo kto by to robił), opłacić depozyt bezpieczeństwa, w razie gdybyśmy coś zepsuły. Może i nie jest to jakaś wielka kasa, ale do tego codziennie dochodzą nowe „niespodzianki”, np. pierdoły w stylu nowa kłódka(starą trzeba oddać) do drzwi, bo w akademiku, nie ma zamków, ale kłódki jak w polskich piwnicach. Zapłacić trzeba też za magnetyczną kartę do akademika czy parkowanie roweru. Ok., może i są to opłaty jednorazowe, ale po przeliczeniu wszystkiego, gdybym miała za wszystko uczciwie zapłacić to wyszło by jakieś 800zł rachunków. Zaznaczam gdybym, bo nieoceniona, polska zdolność do kombinacji wszelkich, ocaliła mnie przed zapłatą za część tych rzeczy, albo odwleczenia ich na przyszły miesiąc.
Pani z biura(aż mnie korci żeby ją inaczej nazwać s***) nie mogła uwierzyć, że w Polsce nie ma takich głupich dodatkowych opłat w akademikach, a tajwańscy studenci, w ogóle nic nie płacą za akademiki. Próbowała mi wmówić, że przecież w Polsce nikt nie potrzebuje klimy, bo nie jest tak ciepło. Zapytałam czy wie co to temperatura poniżej 10 stopni Celcjusza i wie co to centralne ogrzewanie i ile kosztuje. Skapitulowała i powiedziała(a jakże), że ona to nie wie, ale spyta się szefowej, szefowa nie wiedziała, powiedziała że spyta kogoś tam i napisze mi maila, co do rachunków. Termin zapłaty upływał 15 września, odpowiedź dostałam 16. Tak, muszę zapłacić, ale mam się stawić w biurze w poniedziałek, bo chcą mi zaproponować pracę na pół etatu. Fajnie, ale wcześniej mówiły, że zgodnie z tutejszym prawem, pracę może podjąć tylko student, który już od roku przebywa na terenie Republiki Chińskiej(oficjalna nazwa kraju). Dzisiaj powiedzieli mi, że praca owszem może będzie, ale od połowy października i raczej bardzo krótko.
Nasz „najlepszy” akademik, to miejsce pełne niespodzianek. W dnie mojej szafy mieszkają karaluchy, a wczoraj koleżankę pogryzły pluskwy, dzicy lokatorzy materaca, który dostała z biura ds. wymian.
Tajwan jest piękny i naprawdę cieszę się, że tutaj jestem. Uniwersytet Chung Hsing jest jednak jakąś czarną dziurą i chyba się nie polubimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz