poniedziałek, 28 lipca 2014

Parents day i inne atrakcje


Musicie mi wybaczyć tą straszną zwłokę w blogowaniu, ale ostatni tydzień był bardzo pracowity. Tak jak już pisałam, obóz trwa 7 tygodni. Dzieci nie mogą codziennie dzwonić do rodziców, ani rozmawiać na skype. Dlatego w połowie obozu urządzany jest Parents Day i rodzice przyjeżdżają odwiedzić swoje córki. Zjeżdżają się z całych Stanów na ten jeden dzień, a my musimy wszystkich nakarmić. Jeszcze w Polsce dziewczyny straszyły mnie nawałem pracy w tygodniu poprzedzającym Parents Day. Miałyśmy po 30 minut przerwy, a w pracy dostawałyśmy głupawki(chociaż w sumie to u nas norma). Bohatersko pokroiłyśmy 5 pudeł piersi z kurczaka, dwie duże skrzynki sałatki owocowej i 2 kartony sałaty. Nad deserami czuwał Pierce, przez którego pewnie przytyłam z 5 kilo, bo zrobił sernik, Brownie i ciasto cytrynowe, większość ciast została, więc teraz wcinamy sernik do porannej kawki na tarasie.





Żeby odreagować nalot rodziców, postanowiliśmy wieczorem pojechać do kina pod chmurką. Nie wiem
dlaczego w Polsce nie jest to popularne, chętnie bym się wybrała. Nie wiedzieliśmy jakie filmy puszczają, ale w sumie nie chodziło wcale o filmy. Pojechaliśmy w 6 osób, pick-upem Pierce’a. Wyposażeni w dwa wielkie kubły popcornu, zgrzewkę Hainekenów i sprej na komary, rozłożyliśmy się na pace i oglądaliśmy film. W sumie ‘oglądaliśmy film’ to za dużo powiedziane, bo trafiliśmy na najgłupszy możliwy i po pierwszych 15 minutach, stwierdziłam, że bardziej interesuje mnie rozgwieżdżone niebo. Leżałam więc w swoim śpiworze i liczyłam spadające gwiazdy. J. zasnęła i obudziła się 20 minut przed końcem filmu. Nie polecam ‘Echo to Earth’.


Po powrocie wylądowaliśmy na after party w naszym domku. Dzisiaj rano pobudka była bardzo ciężka, a nasz domek wyglądał jakby przeszło przez niego trąba powietrzna. Najbardziej zadowolone były wiewiórki, które zjadły resztki ciasta ze stołu.


A i w tym tygodniu na pewno wynagrodzę zeszłotygodniowy brak postów. 

piątek, 18 lipca 2014

Uwaga dzikie zwierzęta!


Jak co wieczór wybrałyśmy się z M. na wieczorną przebieżkę. Biegamy często, bo zaczynam mieć obsesję, że na tym modyfikowanym jedzeniu upasę się jak mops. Zwykle mamy tą samą trasę do pokonania, biegniemy wzdłuż jeziora, drogą, którą w dzień jeżdżą na rowerach dzieci.
Biegłyśmy i gadałyśmy o pierdołach, gdy nagle, jakieś 20 metrów od ostatnich zabudowań, z lasu wyskoczył… ‘mały’ czarny miś. Pisząc ‘mały’ mam na myśli młody, bo ten był rozmiarów średniego biurka. Nogi zdrętwiały nam w ułamkach sekundy, a pierwsze słowa były typowo polskie, czyli w skrócie chodziło o to, że trzeba szybko uciekać. Małe misie nie chodzą wszak po lesie same, zawsze spacerują z mamusią, która jest zapewne rozmiarów dwóch szaf i raczej nie jest towarzyska. Gdy misio zniknął po drugiej stronie drogi, popędziłyśmy do obozu.
Weszłyśmy do biura i powiedziałyśmy dosłownie tak: ‘Nie wiemy czy to ważne czy nie, ale właśnie widziałyśmy niedźwiedzia 20 metrów od obozu’. Charlotte, która miała dyżur, zbladła i poprosiła, żebyśmy powtórzyły, po czym przerażona zaczęła wywoływać jednego z dyrektorów- Marka, na CB radio. Po chwili słyszałyśmy mnóstwo komunikatów, o tym że psy coś zwęszyły, o tym że ktoś gdzieś coś słyszał i w końcu o tym, że trzeba zapędzić dziewczynki do ich domków i zamknąć na klucz wszystkie śmietniki. Zakazano nam mówić co się stało i miałyśmy czekać na Charlotte w biurze. Amerykańska logika- Charlotte zakazała nam mówić o niedźwiedziu, ale powiedziała wszystkim opiekunkom, które podały wiadomość dalej dzieciom. Po chwili cały obóz wiedział, że w okolicy grasuje misio. Dzieciaki biegały po obozie bez ładu i składu, a po chwili zapanowała cisza, bo wszyscy zostali zapędzeni do domków.
No i było święto lasu, czyli nie mogłam iść pod prysznic, bo był zakaz opuszczania domków. Nazajutrz Joe skwitował naszą przygodę słowami ‘Oh fuck!’, po czym powiedział, że już od kilkunastu lat nie słyszał nawet o niedźwiedziu tak blisko campu.


Teraz biegamy o wiele szybciej niż przedtem. Misio jak dotąd nie pojawił się drugi raz. A i jakby ktoś miał wątpliwości, byłyśmy trzeźwe.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Nasz wehikuł


Ludzie z lasu czasem też potrzebują poprzebywać w cywilizowanym świecie. Korzystając z barowej pogody postanowiłyśmy pojechać do Plymouth, bo wiadomo było że kajaki czy bieganie odpadają. J. zarezerwowała nam samochód, ten sam co ostatnio, Buick. Szybko posprzątałyśmy i pobiegłyśmy się szykować.
Nie chcę nawet znać roku produkcji tego samochodu. Oczywiście jest to automat, wielki i szeroki. Okna można otworzyć, ale ciężko zamknąć. Kontrolki albo palą się wszystkie, albo nie pali się żadna. Podświetlanie deski rozdzielczej nie działa, w klimie grzyb, a światła włączają się kiedy chcą. Wyruszyłyśmy jednak nieustraszenie na trasę i na początku wszystko było ok. Zrobiło się ciemno, wjechałyśmy w mgłę, widoczność była tragiczna, a co gorsze nawiew na przednią szybę w ogóle nie działał. 






Próbowałyśmy przecierać ją chusteczkami, ale okazało się, że ‘mgła’ za oknem, to po prostu tłusty brud. Na domiar złego zaczął padać deszcz, a każdy nadjeżdżający samochód oślepiał nas zupełnie. Dojechałyśmy na parking Walmartu, gdzie O. ćwiczyła jazdę. Przednia szyba wyglądała jak wysmarowana masłem. Widoczność  1m, deska rozdzielcza podświetlona latarką z komórki, deszcz i J. którą nawigowałyśmy wyglądając przez boczne okna. Mila, która została nam do stacji, była najdłuższą milą w moim życiu. Dziewczyny tankowały, a ja skrobałam brud z przedniej szyby, wewnątrz i na zewnątrz, wszystkim czym się dało(w tym mydłem do rąk).

Moje wysiłki przyniosły jednak skutek i mogłyśmy dojechać do baru. Zaparkowałyśmy i przez 15 minut próbowałyśmy wyłączyć światło w samochodzie i zamknąć okna. Kiedy w końcu nam się to udało, okazało się, że… bar jest zamknięty. Namierzyłyśmy następny, z którego wykopali nas tak szybko, jak tam weszłyśmy. O. nie ma jeszcze skończonych 21 lat i nie pozwolili jej zostać.



Zrezygnowane postanowiłyśmy się przejść po centrum Plymouth. Była 11 w nocy, więc wszystko było zamknięte. Wróciłyśmy do naszej limuzyny, wokół której unosił się złowieszczy smród skunksa…

sobota, 12 lipca 2014

Dzień wolny


W sobotę miałam pierwszy dzień wolny. Chciałam odespać, ale niestety tak przywykłam do wstawania przed 7, że obudziłam się z dziewczynami i nie mogłam już zasnąć. Później siedziałam sobie w domku dla obsługi odpisując na maile, aż wpadła zdyszana M. i zleciła mi misję. Miałam pojechać do Walmartu po zaopatrzenie. W sklepie musiałam pokazać paszport by potwierdzić, że mam skończone 21 lat. Pani kasjerka tak ciężko przejęła się dziwną bordową książeczką z napisem w nieznanym narzeczu, że zaczęła do mnie mówić szeptem. Oglądała mój paszport dobre 3 minuty, zapewne próbując policzyć ile mam lat. W drodze powrotnej Pierce(nasz drugi szef kuchni) przekroczył prędkość o 5 mil, a zorientował się kiedy minęliśmy radiowóz policji stanowej. Pan policjant ruszył za nami, ale na szczęście jako pierwsi dojechaliśmy do zjazdu i mandatu dało się uniknąć, chociaż nie powiem, byłam strasznie ciekawa czy wlepianie mandatu wygląda tak jak w filmie, głupia blondynka.

Na obozie niedziela jest dniem wyjątkowym. Śniadanie jest o 9:00, a kolację robią dzieciom opiekunki, więc my mamy wolne. Korzystając z ładnej pogody i tego, że wszystkie obozowe samochody były wolne, wybrałyśmy się na małą wycieczkę. Najpierw odwiedziłyśmy sklep- outlet kosmetyczny, w którym przeklęłam Donalda Tuska. W USA nie dość, że zarabia się po ludzku, to jeszcze wszystko jest tańsze(nawet po przewalutowaniu). Pilnowałyśmy się jednak by nie kupić głupot, które nie będą nam do niczego potrzebne.


W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się w Orford. Amerykanie wożą tyłki samochodami, więc nie ma tu za dużo chodników. Są za to ładne domki, skrzynki na listy przy ulicy i oczywiście nie ma płotów. Zatankowałyśmy nasz wehikuł i kupiłyśmy sobie szejki(wiem, wiem nie tak się pisze po polskiemu), które wyglądały i pachniały pięknie, ale smakowały jak płyn do wycieraczek. Żeby nie było, nigdy nie próbowałam, ale ten zapach mi się tak kojarzy. Moja ogólna obserwacja jest taka, że im lepiej coś pachnie, tym gorzej smakuje. Kiedy P. piecze ciasto, pół obozu z nadzieją pociąga nosem. Efekt końcowy jest jednak rozczarowujący, w porównaniu do zapachu.


Jest jeszcze jedna zaskakująca(przynajmniej mnie) woń i nie chodzi tu o przyjemne sprawy. Chodzi o siki skunksa. Przez pierwsze kilka dni wydawało mi się, że ktoś na obozie, non stop pali trawę. Okazało się, że to siuśki skunksów tak czuć. Oczywiście chodzi mi o skoszoną trawę, innej w życiu nawet na oczy nie widziałam.
Jako, że na co dzień do pracy nosimy raczej mało kobiece i schludne stroje, postanowiłyśmy się ładniej ubrać. Niestety miejscowi ‘ludzie z gór’ ubierają się na co dzień tak jak my do pracy, więc w makijażu i sukienkach wyglądałyśmy jak kosmitki, całości dopełniał nasz rozpadający się Buick i Guns n’Roses puszczane z komórki(radio nie łapie).



Zadowolone i zrelaksowane wróciłyśmy do obozu, w którym właśnie zaczynała się kolacja. Opiekunki roznosiły nam kuchnię, więc stwierdziłyśmy z J., że weźmiemy kajaki i popływamy po jeziorze. Za górami zachodziło słońce, na jeziorze była mała fala, a na koniec nakarmiłyśmy wszystkie komary na obozie.

wtorek, 8 lipca 2014

New Hampshire



Dzisiaj rano pojechałyśmy wyrobić sobie Social Security Number. New Hampshire jest bardzo zalesionym stanem, a architektura przypomina Anię z Zielonego Wzgórza. Prawie na każdym domu wiszą flagi, nie tylko z powodu zbliżającego się 4 lipca. Strasznie podoba mi się to, że Amerykanie tak chętnie wywieszają wszędzie flagi. Domki ukryte w lesie wzdłuż krętych dróg naprawdę sprawiają wrażenie, że jest się w filmie. Tu i ówdzie ludzie mają małe grządki, szwędają się osiołki i oczywiście prawie pod każdym domem stoi wielki amerykański pick-up. 



Z powodu gór, na naszym obozie nie ma zasięgu komórkowego, z resztą dzieciom nie wolno mieć komórek ani komputerów. Kiedy idziemy do domku dla obsługi, jedynego miejsca, w którym jest jako taki Internet,musimy chować komputery pod bluzy, albo do toreb.


Mieszkamy w małym drewnianym domku na samym końcu obozu, na samym brzegu jeziora. Jest bardzo prosty, zbity z desek i rano budzi mnie słońce, które wpada przez szpary w ścianach. Mamy dwa pokoiki- sypialnie i ‘pokój dzienny’, a do tego łazienkę. Jako, że oprócz dzieci, najwięcej na obozie jest wiewiórek, które włażą do domków przez wszystkie szczeliny, nie można zostawiać otwartego klopa. Wiewiórki włażą do środka, nie mogą wyjść, a później trzeba łowić martwe. Wiem, wiem brzmi to komicznie, ale te wiewióry są takie słodkie, że strasznie mi ich szkoda. 

Z powodu bałaganu wstawiam miniaturki.


Z dzikich zwierząt zamieszkujących camp i okolice, są jeszcze myszy(na które Joe nastawił pułapki w spiżarni i co rano je opróżnia), skunksy(na szczęście jeszcze się z nimi nie spotkałam), kojoty(wyją w lesie nocami) i wszy(najstarsze dziewczynki wczoraj były ‘odwszane’). Jeżeli ktoś ma wątpliwości to dodam, że to nie jest obóz dla dzieci biedaków, te dziewczynki mają dość bogatych rodziców, a większość w przyszłości będzie zapewne milionerkami. Na razie kiedy mają lekcje pływania, zamiast iść wieczorem pod prysznic, mówią ‘No przecież dzisiaj pływałam w jeziorze, po co mam się myć?’, dzięki temu nie ma kolejek pod prysznic.
Dojechała do nas M. i jesteśmy już w komplecie.


sobota, 5 lipca 2014

4 lipca


Dzisiaj będzie foto post. 
Mówcie co chcecie, ale strasznie podoba mi się jak Amerykanie afiszują się ze swoim patriotyzmem. Dziewczynki każdy dzień zaczynają od wciągnięcia na maszt flagi i hymnu. 4 lipca- święto niepodległości celebrują jeszcze bardziej. Od samego rana dziewczynki szalały, poprzebierane w barwy narodowe, paski i gwiazdki. Wieczorem była dyskoteka na boisku i oczywiście hot dogi, hamburgery i coca cola. Dziewczyny strasznie cieszyły się, że robię im zdjęcia. Kiedy się ściemniło odbył się pokaz fajerwerków nad jeziorem, a my w super romantycznych okolicznościach wcinałyśmy kanapki z masłem orzechowym i dżemem(to jest to słynne peanut butter jelly time). 




W niedzielę jadę do Wallmartu i zaopatrzę się w takie skarpecie.
 



Pozdrawiam Polaków na Wyspach.


Dziewczyny uduszą mnie w nocy, albo wrzucą wiewiórkę do śpiworu, ale nie mogę się zatrzymać tej foty dla siebie.
Mistrzowie drugiego planu.


czwartek, 3 lipca 2014

Obóz się rozkręca


Powoli przyjeżdżają dziewczynki, a my coraz bardziej wdrażamy się w pracę i poznajemy reguły rządzące obozem. Dla dziewczynek to ‘idealny świat’, w którym opiekunki chodzą spać o tej samej porze co one, wszyscy się lubią i są naprawdę serdeczni. Wiele tegorocznych opiekunek przyjeżdżało tu na obozy jako małe dzieci. Co tu dużo mówić, zakłamanie i obłuda są tu powszechne. Rano przy śniadaniu dziewczyny obrabiają sobie tyłki ile wlezie, okraszając ploty słowami typu ‘to takie ekscytujące’, ‘nie mogę się doczekać’, ‘słodkie’ itd. Przy tym chwalą się najintymniejszymi szczegółami życia, a ja siedzę przy stoliku i się chichram. Czuję się trochę jak w filmie o amerykańskiej szkole, w której ludzie dzielą się na popularnych i niepopularnych. Oprócz tego różnica pomiędzy Amerykankami, a nie-Amerykankami jest wyczuwalna po kilku minutach rozmowy. Mamy Australijkę, która jest tak pozytywnie zakręcona, że przyjechała na obóz z namiotem i sprzętem do wędrówek. Po zakończeniu obozu zamierza przemierzyć Stany wędrując. Oczywiście, kiedy Amerykanki dowiedziały się o namiocie, totalnie obrobiły jej dupsko. Stwierdziły, że to ‘exciting’, ale później oczywiście stwierdziły, że ona w ogóle jest jakaś dzika. Brytyjki są raczej w porządku, tylko ciężko je czasem zrozumieć. Mamy też Holenderkę Hannę, na którą mówimy Hania, też bardzo fajna dziewczyna. Amerykanki, które były tu w zeszłym roku są niczym cheerleaderki z filmu. Zadzierają nosa, nie grzeszą mądrością, ani kulturą. Najlepsza jest moja ulubienica Jackie, która wcześniej przyjeżdżała tu na obozy jako dziewczynka. Wszystkich ma za nic i obrabia im tyłki, ale oczywiście oficjalnie jest ‘super friendly’. Od początku się nie polubiłyśmy.


W Stanach legalnie pić można od 21 roku życia, w praktyce wygląda to tak, że opiekunkom alkohol kupuje ktoś starszy, a później chowają go w krzakach poza obozem. Wieczorem cichaczem biegną, zabierają go i lecą do lasu pić. Szopka. Upijają się szybko i jest śmiesznie lub żałośnie.
A teraz bardzo niepoprawny politycznie temat: tłuści ludzie. Mamy kilka osób, które nie są grube, nie można ich już nawet nazwać otyłymi, oni są po prostu tłuści. Nikt mi nie powie, że 18 letnia dziewczyna mogła się tak roztyć bo jest chora. Od tego jest endokrynolog, taki stan chyba zagraża nie tylko zdrowiu ale i życiu. Sama nie jestem drobną osobą, ale dzisiaj w samochodzie przyglądałam się rękom jednej z dziewczyn i spokojnie ma 4 razy grubsze ode mnie. Kilka dni temu, wieczorem, idąc pod prysznic, przyłapałyśmy jedną z opiekunek na przemycaniu słodyczy. Nie była to paczka ciastek, ale dwa worki na śmieci(!) pełne słodyczy. Dodam, że dzieciom nie wolno mieć tu własnego jedzenia, wszystko zapewnia obóz, są trzy posiłki każdego dnia i dwa desery, a między posiłkami owoce i napoje. Opiekunki trzymają więc słodycze, chipsy i napoje ‘na dziko’, schowane w swoich rzeczach. Jedzenie na obozie, jak na amerykańskie warunki mamy super zdrowe. Na śniadanie są świeże owoce, płatki, jogurty i dodatkowo coś na ciepło, na lunch i kolacje zawsze wystawiamy salad bar, warzywa do wyboru do koloru. Planuje zrobić osobnego posta o jedzeniu, więc na razie nie będę się rozpisywać.



Po kilku pierwszych dniach pracy jesteśmy zmęczone, ale zadowolone.