piątek, 27 czerwca 2014

Tym czasem w Camp Merriwood.


Po przygodach w Nowym Jorku, do Merriwood trafiłyśmy o 1 w nocy. Do pobliskiego Hanoveru, wyjechały po nas starym busem Dodge dwie dziewczyny. Jechałyśmy przez ciemny las, wokół latały świetliki, które są tu trzy razy większe niż w Polsce i świecą niczym ledowe lampki. W radiu leciało country, byłyśmy już prawie nieżywe ze zmęczenia, aż tu nagle w pośrodku niczego zgasły światła w busie. Zrobiło się czarno tak, że nawet nie widziałyśmy siebie, O. z przerażenia złapała mnie za udo, Brytyjki zaczęły piszczeć. Po przejechaniu jakiś 20 metrów, światła znowu się zapaliły i wszystkie czekałyśmy aż przed maską pojawi się dziewczynka z Ringu.
W Merriwood pachniało sosnami, na niebie świeciło miliony gwiazd, a (mam nadzieję) daleko w lesie wyły kojoty. Następnego dnia po śniadaniu trafiłyśmy na wstępne przeszkolenie do Joe, naszego szefa i szefa kuchni Camp Merriwood.

Kiedy Joe napisał do mnie w marcu, czytałam jego maila pięć razy, w kółko i zastanawiałam się co jest nie tak z moim angielskim. Joe napisał ‘I’m in Opole now’ i wydawało mi się to tak niemożliwe, że zaczęłam się zastanawiać, czy mi się to wszystko nie śni. Moja rozmowa o pracę odbyła się w Solarisie(centrum handlowe w centrum Opola, zaraz obok wydziału filologicznego). Pracujemy w kuchni, jest nas 6(Joe szef, Pierce drugi kucharz, zastępca Joe no i my 4 Polki).
Po pierwszych dwóch dniach w USA, byłam ciężko przerażona jedzeniem. Ohydne przetworzone żarcie, chleb z gąbki, fast foody, chipsy i słodkie napoje. Po 3 dniach w Merriwood jestem zachwycona. Joe gotuje świetne potrawy, na śniadanie mamy np. tosty francuskie/quiche/muf finy/naleśniki, a do tego zawsze jogurty, płatki i świeże owoce. Na lunch i kolację zawsze wystawiamy salad bar, na którym wyłożone są świeże warzywa, sałatki i nasiona. Jest możliwość, że się upasę ale przynajmniej zdrowym jedzeniem.
Żeby nie przybrać ‘amerykańskich rozmiarów’ możemy korzystać ze wszystkich sprzętów na obozie. Na razie pływam w jeziorze i biegam po lesie, bo cała reszta sprzętu jest dopiero rozkładana. Na pewno w pierwszy wolny dzień popłynę sobie kajakiem na drugą stronę jeziora. Amerykanki obiecały, że nauczą mnie grać w Lacrosse, bo to chyba jedyna szansa, żeby spróbować.
Nasz domek jest położony na samym końcu obozu, nad samym brzegiem jeziora. Jest mały i skromny, ale bardzo przytulny. Mamy dwa pokoje i łazienkę. Musimy zamykać drzwi, albo siatkę na owady, bo wokół jest mnóstwo wiewiórek, które włażą do środka. Kiedy wracam wieczorem z pod prysznica(jest jeden wspólny domek z prysznicami), modlę się, żeby nie spotkać skunksa.



Większość dziewczyn na obozie, to oczywiście Amerykanki, są też Brytyjki, Niemka, Francuzka, Holenderka, Szkotka i Australijka, która jest po prostu świetna. Potrafi rozpalić ognisko w 5 sekund, zamiast większości ciuchów przywiozła namiot i zamierza w dniach wolnych wędrować po okolicy. Strasznie różni się od Amerykanek, które obrabiają jej tyłek ile wlezie, ale gdy tylko pojawi się w okolicy, szczerzą się do niej i udają super koleżanki. Ogólnie jest tu na razie 50 bab, więc plotki mnożą się szybciej niż bakterie, ale oczywiście każdy udaje super przyjaznego i oddanego. Na szczęście my trzymamy się razem i dobrze bawimy. Dziewczynki przyjadą na obóz w niedzielę i wtedy zacznie się jazda…

środa, 25 czerwca 2014

Ta historia zaczyna się na dżej ef kej.


Wszystko miało się zacząć jak w piosence zespołu El dópa ‘Natalia w Bruklinie’, czyli ‘Ta historia zaczyna się na JFK, zanim mnie posłuchasz, na razie się nie śmiej. Żenujące przesłuchanie przez robota z ambasady, w Łomży nie ma teraz żadnej roboty(…)’.

Po przylocie pojechałyśmy do New Jersey, gdzie zakwaterowano nas w hotelu. Na obiad, kolację i śniadanie dostałyśmy plastikowy chleb i po paczce Laysów. Dzisiaj rano pracownica Camp America miała nas odwieźć do Nowego Jorku na bezpośredni autobus do Hanoveru(w New Nampshire). Niestety, ktoś źle przeliczył ile czasu zajmie poróż przez zakorkowany Nowy Jork i po 2 godzinach podróży spóźniłyśmy się na nasz autobus, który jak się okazało był jedynym dzisiejszego dnia. Dziewczyna z CA nie za bardzo się przejęła, tym że nie dowiozła nas na czas i bez zbędnych ceregieli wykopała z busa pod dworcem Port Authority i kazała się dostać do Bostonu, a z Bostonu do Hanoveru, po czym odpaliła silnik i odjechała. Razem z 3 Brytyjkami poszłyśmy szukać autobusu/kas/peronu i okazało się, że następny mamy za 4 godziny. Normalnie miałabym ochotę skręcić kark dziewczynie, która nas wiozła, bo przecież było do przewidzenia, że będą korki, a ona nawet specjalnie nie orientowała się o której mamy być na przystanku. Jednak tym razem, spóźnienie okazało się być nam bardzo na rękę.


Port Authority jest w samym środku Manhatanu. Po zainstalowaniu się w Starbucksie, skontaktowaniu z kierowniczką obozu i wypiciem mrożonej kawy, wyruszyłyśmy na krótkie zwiedzanie. Idąc na czuja w stronę wystającego ponad inne budynki Chrysler Building, trafiłyśmy na Times Square, a później idąc dalej na Fifth Avenue i pod Grand Central Terminal. Mimo poszukiwań nie znalazłyśmy reklamy Inglotu(pierwszej i jedynej polskiej marki, która reklamuje się na Times Square). Niestety, czasu było mało, bo po godzinie miałyśmy zmienić Brytyjki, które pilnowały bagaży w Starbucksie. O godzinie 1:00 wyjechałyśmy do Bostonu, tym samym ominiemy też ‘klątwę turysty’, która podobno ciąży na Statule Wolności. Według niektórych, ten kto będąc po raz pierwszy w Nowym Jorku, odwiedzi Statuę , nigdy więcej do miasta nie wróci. We wrześniu będziemy drugi raz, więc klątwa nas nie dosięgnie.


W Bostonie stało się to co musiało się stać… Poszłyśmy jeść do McDonalda. Koło cen podają kaloryczność, co sprawia, że oprócz tego, że przypominają mi się sceny produkcji fast foodów z filmu ‘Skrzydełko czy nóżka?’, czuje jak rośnie mi tyłek. Koniec maka, teraz już tylko woda, kiełki i Chodakowska.
Chociaż w sumie, a co mi tam! Schudnę na polskiej emeryturze!


Jestem już po pierwszym dniu pracy. Mamy co robić, więc napiszę jak znajdę chwilę.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Żadnych kartek ja w Twoim paszporcie...

Dzisiaj na Okęciu zafundowano mi rozrywkę rodem z ‘Misia’. Pamiętacie jak prezes Ryszard Ochucki nie pojechał na zgrupowanie z klubem Tęcza do NRD bo jego podstępna była żona wyrwała mu strony z paszportu?
Dziś w roli Ireny Ochuckiej wystąpił niemiły cwaniak z obsługi portu lotniczego Okęcie. Ja byłam Rysiem, paszport był paszportem. Podchodzę do chceck inu, pan agent jest  już na mnie obrażony, bo jest 4:30 rano i pan jest bardzo niekontent ze swojej pracy polegającej na sprawdzaniu paszportów, naklejaniu naklejek na bagaż i wydawanie kart pokładowych. W mój paszport wpięty jest DS, czyli formularz będący częscią mojej wizy. Tak naprawdę wylatując z Warszawy nie mam gwarancji, że mnie do USA wpuszczą, celnik na granicy może mnie nie wpuścić, jeżeli coś mu się nie spodoba. Pan cwaniak na Okęciu bierze mój paszport i po chamsku szarpie za DS, myśląc chyba że wlożyłam w paszport kartkę A4 dla jaj. Słychac darty papier, robi mi się słabo i z mroczkami w oczach mówię tylko ‘Jezus Maria’, a pan w ogóle nie zmieszany mówi ‘e, no, przepraszam’. Ostatnia strona paszportu rozerwana do połowy, DS na szczęście cały, a pan dalej robi głupią cwaniacką minę bo nic nie kuma. Tłumaczę idiocie co zrobił, a on na to, że to można skleić. Mówię dalej, że lecę do Stanów, a tam celnicy są przewrażliwieni i to jest spore uszkodzenie dokumentu(konsulat w Krakowie nie przymie paszportu, jeżeli np. z okładki schodzi folia), więc mogą mnie nie wpuścić. Koleś dalej ma \w poważaniu co mówię, więc idę znaleźć kogoś kto mi powie, co mam robić. DS. żałośnie wisi na oberwanej stronie. Idę do stanowiska lotu i pokazuję co się stało, wzywają jakiegoś pana z sekcji wizowej, który ogląda mój paszport i mówi, że on to w sumie nic nie wie, ale nie zazdrości mi bo ostatnio jego znajomej nie wpuścili do USA, zakuli w kajdany i w ogóle koszmar był. Rządam więc żeby mi łaskawie wystawili poświadczenie, że to ich wina, bo nie mam pojęcia co innego robić. Wzywają cwaniaka, który rozerwał mi paszport i jego kierowniczkę, która jest wredną suką(naprawdę nie da się tego inaczej określić). Pani bardzo ważna i opryskliwa kierowniczka, proponuje mi kawałek taśmy klejącej i idzie sobie w… Cwaniak wygląda jakby miał się rozpłakać, albo podciąć mi gardło tym paszportem. Każe sobie napisać oświadczenie i o zgrozo! Każę to zrobić po angielsku. Pan blednie, znika w biurze i po dłuższej chwili wychodzi z oświadczeniem, które wygląda jakby mi je dziecko z podstawówki wystawiło. Nie mówiąc już o tym, że jest wystawione na kartce z zeszytu w kratkę, ręczne pismo pana cwaniaka wygląda tak jakby pisał to lewą ręką, podczas sztormu i po ciemku, pismo jest w jakimś bliżej nieokreślonym czasie ‘I’m confirmed...’. Do tego nie ma żadnej pieczątki, numeru kontaktowego. Jestem już nieziemsko zła, pytam czy na międzynarodowym porcie lotniczym im. Chopina nie ma drukarki. Pan mówi, że nie da rady, bo oni nie mają worda. Pieczątki nie ma, bo jedna z agentek właśnie przyjmuje przyloty i jedyną chyba pieczątkę ma ze sobą. Przychodzi sucz kierowniczka i od niej żądam podpisu i pieczątki, na tym żałosnym ‘dokumencie’. Na pieczątkę czekam 30 minut… Pismo wygląda tak:
To 'LS Airport Services S.A' to pieczątka, na którą czekałam 30 minut

W samolocie sklejam stronę naklejką ‘Trans China’ i modlę się, żeby się nie rozleciała na JFK.

Posta piszę z New Jersey, naklejka wytrzymała. Ja ledwo.
Jestem nieprzytomna, więc wybaczcie jeżeli coś się nie klei.

czwartek, 19 czerwca 2014

No to teraz będzie banalnie aż do mdłości...


Pamiętam jak mieszkając w akademiku, zamiast uczyć się pilnie do sesji, oglądałyśmy z przyjaciółką Seks w wielkim mieście. Byłyśmy absolutnymi fankami, nawet wybrałyśmy się na drugą część kinowej wersji. Nasze wielkie miasto- Opole, co do seksu, to założyłam swoje zabójcze(dosłownie) czarne szpile i wylądowałam tego wieczoru w krzakach. Spokojnie, spokojnie nie było tu ani czynów nieobyczajnych, ani nadużycia alkoholu, była ulica Grunwaldzka, która jest chyba najciemniejszą i najbardziej dziurawą ulicą Opola. Chodzenie Grunwaldzką po ciemku, na 12 centymetrowych szpilkach jest jak jedzenie cynamonu łyżką, to nie może się udać…
Ale do rzeczy. Umówiłyśmy się z G. że jak już będziemy magisterkami z mnóstwem kasy, uderzamy do Nju Jorku. Nie mam mnóstwa kasy, absolwentką jak dotąd jest tylko G. ale z moim zacięciem do biznesu mogłam nigdy nie dożyć tej podróży. Tak więc stwierdziwszy, że chcę zobaczyć nie tylko NY ale i kilka innych miejsc w juesej, nie zamierzałam dalej zwlekać.
Lato spędzę w Stanach, mam nadzieję zupełnej euforii, a także robiąc kilka innych rzeczy. O tym jak to było i jak będzie napiszę Wam już wkrótce.


Dodam, że jak przeglądałyśmy wszystkie sezony Seksu w wielkim mieście, zabrałyśmy się za Muminki, tak więc… drżyj Finlandio!

wtorek, 17 czerwca 2014

'Eta kaszmar' story

Ciepły, prześwietlony, piękny dzień późnego lata. Odessa wygląda jak babcia, która wspomina czasy kiedy była młodą panienką, a chłopcy oglądali się za nią i gwizdali. Dokładnie tak. Te pomarszczone, odrapane, ukruszone, ale wciąż niesamowicie piękne i prawdziwe budynki, na tle błękitnego nieba, morza i zmęczonej wrześniowej zieleni. Przypudrowana ulicznym kurzem, który osiada na olbrzymich hałdach arbuzów z Chersonia, pilnowanych przez ogorzałych panów w pasiastych podkoszulkach, ze złotymi zębami i więziennymi tatuażami.

Tramwaj zgrzyta na zniszczonych szynach i trzęsie się na wszystkie strony. Stoimy na samym końcu. Ja i moja ofiara. Kurcze jest blade ze zmęczenia, mimo iż trochę się już zdążyło opalić. Nigdy tyle nie chodził na piechotę i chociaż chłonie każdy obrazek, to wiem że w myślach złorzeczy i nienawidzi mnie jak nigdy dotąd. Jedziemy, a raczej pełzniemy tym tramwajem przez zakorkowaną Odessę. Kurczak przyciska głowę do uchylonego lufciku, jedyny ruch powietrza odbywa się gdy tramwaj przejeżdża swoje 10 metrów i znów staje w korku, jest jeszcze jedno miejsce, przez które przyjemnie powiewa letnie powietrze. Dziura po kuli, która malowniczo wpisuje się w historię gangsterskiej Odessy. Od dziury rozchodzą się jak nogi pająka pęknięcia na szybie. Ewidentnie widać iż ktoś strzelał do tramwaju, a nie z tramwaju. Patrzymy przez chwilę przerażeni, a później zaczynamy chichrać się jak głupki.


Dojeżdżamy do dworca autobusowego. Sprzedawcy handlują tu wszystkim, przeważnie jest to chiński chłam, wokół kręcą się kierowcy z tabliczkami, na których wypisano nazwy miejscowości. Palą i drą się w niebogłosy, naganiając klientelę. Dworzec autobusowy jest raczej nowy, nie taki monumentalny jak ten kolejowy, nie pisze na nim ‘Odessa- miasto bohater’. W środku klimatyzacja, ludzie siedzą i tak jak na każdym dworcu na świecie czytają plotkarskie gazetki, słuchają muzyki, jedzą kanapki, kłócą się z kasjerką. Na bankomacie, w plamie słońca śpi szaro-bury kot. Turystów ma gdzieś, nie reaguje na moje kici-kici. Z głośnika dobiega głos pani, która zapowiada autobusy. Siedzimy, czekamy.
Gdy wyczytują nasz autobus wstajemy i wychodzimy na plac dworca. Tutaj drogi czytelniku, należy Ci się wyjaśnienie. Nasz autobus to raczej bus, a dokładniej marszrutka. To taki środek lokomocji, którego olinklusiwy(bez urazy, nie zakładam że jesteś kimś takim) nie pojmą swoimi móżczkami. Jest to bus raczej niskiego standardu, taka lepsza i większa nyska, ale jeszcze nie mercedes transporter. Ogólna zasada co do liczby pasażerów mówi: miejsc jest tyle ile ludzi się zmieści. Oczywiście marszrutki na trasach dalekobieżnych wyglądają o niebo lepiej niż te na trasach miejskich, a że nasza jedzie, uwaga ZA GRANICĘ, to kierowca dość rozsądnie podchodzi do zależności ilość miejsc- ilość pasażerów.
Kurczak z panem kierowcą pakują nasze manele do bagażnika, a ja szukam naszych miejsc. Znajduję i odkrywam świetny sposób na ominięcie zależności 1 miejsce- 1 pasażer. Nasz pan kierowca, niezwykle pomysłowy człowiek pozsuwał siedzenia tak by wcisnąć jeszcze po dwa w każdym rządku. Tak więc siedząc na swoim miejscu, głowę mam między kolanami, albo nogi na miejscu Kurczaka. On bidula w ogóle się nie mieści, a że siedzimy przed samym końcem(na kole), przenosi się na ostatnią kanapę.
Marszrutka powoli zapełnia się, ludzie siadają gdzie im wygodnie. Na pokład wkracza energiczna pani w wieku +65 i z sapaniem przeciska się na sam koniec. Siada koło Kurczaka, wzdycha ze zmęczenia i mówi ‘Dobryj dień!’, odpowiadamy z uśmiechami. Pani zaczyna wycierać twarz z potu chusteczką i coś tam mamrotać sama do siebie.


Pan kierowca patrzy na zegarek, rzuca peta na peron, przydeptuje go i z okrzykiem ‘pajechali!’ zatrzaskuje drzwi. Ruszamy. Busy stłoczone jeden obok drugiego, do tego wszędzie łażą ludzie z walizkami, albo ‘ruskimi torbami’. Jak Ci kierowcy stamtąd wyjeżdżają nie zabijając nikogo? Nie mam pojęcia.
Wyjeżdżamy z Odessy, jest całkiem przyjemnie, wieje wiaterek, słońce świeci, można podziwiać krajobrazy.  Będziemy jechać ponad 4 godziny. Nie wiadomo ile będą nas trzymać na granicy. Normalnie jechalibyśmy o wiele krócej, ale trzeba ominąć Naddniestrze, zbuntowaną część Mołdawii, w której robią straszne problemy z przejazdem, które podobno zawsze się kończą jednakowo- wkładasz w paszport wizę dolarową, paszport wraca, a ty wjeżdżasz. Nie dajesz, masz audiencję u celników, a oni wyciągną Ci walutę choćby z...
Przy wyjeździe to samo. Powód żeby cie zatrzymać zawsze się znajdzie. Ale my jedziemy ‘dookoła świata’. Jedziemy i jemy nasze burżujskie drugie śniadanie. Chleb z serkiem topionym, który smakuje i pachnie jak cerkiewna świeczka. Mimo to jest pyszny i futrujemy jakby był to najdroższy kawior. Pani ‘sąsiadka’ też zajmuje się konsumpcją, je bułę napchaną jakąś bliżej niezidentyfikowaną mięsną treścią. Pachnie, ładnie pachnie, jak wrócę do domu opierdzielę schabowego i sześćset pierogów. A tym czasem babcia żuje, a okruszki z bułki spadają na twarz Ani Lorak. Ani Lorak to taka typowa plastikowa popsowa piosenkarka. Uśmiecha się białymi kłami z okładki ukraińskiej Vivy i obejmuje jakiegoś opalonego alwaro. Wymieniamy z Kurczakiem tylko kilka słów, jesteśmy zmęczeni, jest głośno, nie chcemy się drzeć po polsku na cały bus. Pani kończy swoją bułkę, zapija wodą, rzuca Ani Lorak do torby i o zgrozo zaczyna się rozglądać po współpodróżnych. Momentalnie odwracam się do okna. Pani widocznie kończy rekonesans, bo nagle przemawia ‘Nu tak synok, żyzń takaja…’ i tu zaczyna się niekończąca się opowieść gdzie, skąd, do kogo, od kogo jedzie. Pani mówi, opowiada, poci się, gada i gada, kończy wątek podróży, zaczyna wątek rodziny, a później chorób wszelakich i cen, cen leków, cen cebuli, dziurach w drodze. Ową barwną opowieść przetyka słowami ‘znajesz, synok’(wiesz synku), ale żaden synek nie odpowiada. Ona chyba rozmawia przez telefon, myślę, a ona kontynuuje wywód. Odwracam się, a tu Kurczak z wymuszonym uśmiechem na ustach potakuje pani głową. Patrzy na mnie i wydaje się wołać ‘ratunku! Co ona w ogóle gada!’, nic nie rozumie po rosyjsku, ale wytrwale uczestniczy w tym monologu. Pani mówi i mówi, aż zatrzymujemy się na granicy(po ponad godzinie jazdy) i trzeba znaleźć paszporty. Wszyscy grzecznie oddają je kierowcy, do busa wchodzi dwójka Ukraińskich celników w czapkach o szerokości kołpaka. Zabierają, stemplują, oddają kierowcy i puszczają. Wjeżdżamy do Mołdawii. Zatrzymujemy się na punkcie granicznym wielkości stacji Orlen. Pawilony na granicy przypominają wszystkim dobrze znane pawilony handlowe na tysiącach polskich osiedli z wielkiej płyty, obdrapane, z odłażącą farbą i obite azbestem. Na jednym z nich wisi dumne ‘DUTY FREE’. Na widok owego napisu naszej wygadanej pasażerce zapalają się w oczach żarówki. Mówi coś o prezentach dla dzieci, o koniaku i o lodach bo gorąco. Wypełza z busa, kierowca wypuszcza wszystkich żeby wyprostowali nogi. Babcia utyka w stronę ‘DUTY FREE’, a ja idę wymienić hrywny na leje. Dostaję do ręki małe papierki i śmieszne monety, które można giąć w rękach. 



To są mołdawskie leje i bani, wracam do busa, tutaj ze wszystkich się leje. Kierowca każe sprawdzić czy wszyscy są. Nie ma naszej sąsiadki, Kurczak nie kryje zadowolenia, ale reszta zaczyna się niecierpliwić. Wszyscy chcą jechać, Mołdawianie oddali paszporty. Nasze wzbudziły zainteresowanie, okładki Ukraińskich są granatowe, a Mołdawskich jasno niebieskie, jeden z podróżnych podaje mi nasze i mówi ‘Proszę bardzo’, na co ja z automatu wypalam ‘Spasiba’ i zaczynamy się śmiać. Pani, o której życiu, rodzinie i chorobach wiem zdaje się już wszystko dalej nie ma. Ludzie poganiają kierowcę, on otwiera okienko i wrzeszczy ‘Baaaaaaabuszka! Baaaaaaabuszka! Bystra! Bystra!’. Bo trzeba wam wiedzieć, że np. małe dzieci do obcych mówią np. wujku albo ciociu, więc do zwrócenie się do starszej osoby per ‘dziadku’ lub ‘babciu’, może szczytem kultury nie jest ale ujdzie. Tym czasem nasza babuszka(babcia) musi zajmować się ostrym szopingiem w azbestowym DUTY FREE. Mija kolejne 5 minut i wkurzony kierowca idzie by wyrwać ją ze szponów konsumpcji. Wychodzą razem, kierowca czerwony ze złości, babuszka z lodem na patyku, siatką zdobyczy i głośnym wrzaskiem jaki to kierowca nie jest buc i cham.

Babka zasiada przy głośnych komentarzach innych pasażerów, które kwituje głośnym ‘Идите на хер’, co oznacza… Ruszamy, Babcia delektuje się lodem na patyku, a Kurczak przyjmuje strategię obronną ‘na susła’. Mołdawia, piękna, popołudniowa, spalona słońcem. Droga na początku jest całkiem przyzwoita, pędzimy po trasie podobnej do zwykłej, polskiej drogi krajowej. Nie trwa to jednak długo i wnet latamy góra-dół jak worki z ziemniakami. Udawanie śpiącego jest niemożliwe, ale nie jest już nawet potrzebne bo babka lata z nami, każde lądowanie kwitując głośnym ‘ETA KASZMAR!’, co wywołuje u mnie niepowstrzymane ataki śmiechu.  Jedziemy , ‘ETA KASZMAR!’, Kurczak krzyczy ‘jejejeje’, babka ‘ETA KASZMAR!’, ja w śmiech, babka ‘ETA KASZMAR!’. Wjeżdżamy do wioski. Jest czysta i zadbana, ale przed domami siedzą sami starzy ludzie, albo biegają małe chude dzieci. Bieda aż piszczy. To tu to tam pasą się kozy, ale prawie każdy ma na ogródku kilka winorośli. Domki drewniane z elementami malowanymi w jaskrawe kolory, kolorowe płoty, stare samochody, złom rolniczy, winorośle, spłowiałe od słońca  trawy i bezkresne nieużytki. Wpadamy do kolejnej dziury ‘ETA KASZMAR!’ wrzeszczy zwyczajowo babka. Kurczak wrzeszczy ‘CO TO ZNACZY ‘ETA KASZMAR!’?’, ‘A CO NIE ROZUMIESZ? TO KOSZMAR!’. 

Przemierzamy Mołdawię w kierunku Kiszyniowa.  Dzieci bawią się w starej zardzewiałej wannie, za marszrutką biegnie pies, kozy pasą się na łąkach. W końcu wjeżdżamy na dwupasmówkę do Kiszyniowa, jest jakieś 20 kilometrów całego asfaltu. Babcia przeklina i żegna się jednocześnie. Kierowca włącza radio, łapiemy jeszcze Ukrainę. W radiu leci rap. Rosyjski rap typu ‘bo to zła kobieta była’. Raper przeżywa rozstanie ze swą lubą, do czego przyczynił się jej charakter ‘pomimo ładnej twarzyczki, jesteś histeryczką, histeryczką, jesteś moim złym przyzwyczajeniem, histeryczką, histeryczką’. Mało ambitna historia wzburza naszą babcię, która zaczyna mamrotać pod nosem ‘co to za muzyka, podłość…’ przy 2 zwrotce okraszonej mocniejszymi epitetami, babcia daje upust swemu niezadowoleniu zwracając się do kierowcy ‘Synok! Wyłącz tę podłą piosenkę’, kierowca albo autentycznie jej nie słyszy, albo udaje. Babcia robi się czerwona ze złości, ale piosenka się kończy.  Kilka minut później kończy się też cały asfalt i zaczyna się KASZMAR. Babcia skacze, my latamy, kierowca ciśnie na gaz chcąc chyba przelecieć nad dziurami. Oprócz znanego nam już ‘ETA KASZMAR!’ babcia dołącza do repertuaru wyzwiska pod adresem kierowcy. ‘Bydlaku kto Ci dał prawo jazdy! Pozabijasz nas idioto! Jak jedziesz DURAK!’ i tak dalej i tak dalej. W końcu babka robi najgorszą chyba możliwą rzecz: wstaje i idzie do kierowcy, żeby go zwrzeszczeć jeszcze bardziej. Pasażerowie się śmieją, babka wczepia się w  ściankę za plecami kierowcy i zaczyna się drzeć. Kierowca przyhamowuje i  odkrzykuje babce: ‘Babuszka siadaj na żopie bo zaraz pójdziesz pieszkom!’ Babcia kapituluje i wraca na miejsce. Po drodze zaczepia spódnicą o fotel i widzę… protezę lewej nogi. Czarny humor kierowcy ma mistrzowską próbę.
Do końca babuszka mamroce, że zadzwoni do firmy przewozowej i zniszczy kierowcę, bo ona ma znajomości, bo on durak jeździć nie powinien itd.

Dojeżdżamy do Kiszyniowa, dziurawa jak sito autostrada wjazdowa do stolicy. Mijamy wielki betonowy znak CHISINAU, pod którym leży… zdechły pies. Nogi psa sterczą sztywno do góry. ‘ETA KASZMAR!’ myślę.



wtorek, 10 czerwca 2014

Wielki Step i mała Zalewaja



Ukraina. Nocny pociąg relacji Lwów-Odessa. Plackarta, trzecia klasa ukraińskich kolei. Wagon sypialny, bez przedziałów. Zapachu, czy raczej woni plackarty nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Jest środek nocy, pociąg miło stukoce, a ja leżę na swojej półce, okręcona kocem. Półka nie jest zbyt długa ani szeroka, trzeba się umiejętnie ułożyć, tak żeby nie spaść na dół i tak by nie dotykać okna. Leżę równolegle do niego i wydaje mi się, że przesiąkłam tym charakterystycznym zapachem metalu, który znacie z każdej podróży pociągiem. Pode mną śpi ogromna ukraińska ciotka(nie, nie moja) i chrapie tak, że momentami zagłusza stukot kół. Półmrok, z głębi wagonu dochodzą mnie jeszcze męskie głosy, to robotnicy grają w karty, reszta podróżnych śpi. Chrapią, sapią jak najęci. Tylko Pchłę ta jazda smęci, tylko Pchła jest nie w humorze, bo bez jaśka spać nie może. Przypomina mi się Brzechwa.
Jasiek jest. Problem polega na tym, że w jaśku schowany był telefon. Był, teraz go już nie ma. Kręcę się na półce i zastanawiam gdzie się podział. Czyżby ktoś się połasił na telefon z klawiaturą i aparatem 0.5 mega piksela? Jestem zmęczona, pociąg kołysze, to zasypiam, to budzę się. Tuż przed świtem robi się tak zimno, że mimo koca, zaczynam szczękać zębami. Na dworze powoli zaczyna robić się jasno, jest gdzieś około 5 rano, tak przynajmniej zgaduję, bo wschodzi słońce. Odchylam zasłonkę, która dzieli mnie od szyby. Przecieram nią zaparowane szkło i z zachwytu przyklejam do niego nos.
Przede mną dzika i pusta przestrzeń. Tak ogromna, że aż nierealna. Płaska i niekończąca się. Tu zaczyna się on- Wielki Step. Słonce oświetla go swoimi pierwszymi promieniami, wydaje mi się że dzieje się coś niesamowitego- że nie dzieje się nic. Jest piękny i przytłaczający, a ja jestem mała, śmierdząca podróżą, wystraszona i zamknięta w metalowej puszce. Jestem zupełnie nie na miejscu.

Odurzona wrażeniami pytam później mojego towarzysza podróży ‘Widziałeś step?’. ‘Co?’ odpowiada zaspanym jeszcze głosem ‘Gdzie masz telefon?’. Mój nastrój pęka jak mydlana bańka, idę do prowydnyczki i pytam czy aby nie znalazła tej małej, czarnej zarazy. W niezwykle wysublimowany sposób pani po ukraińsku mówi mi, iż nie znalazła mojego telefonu, a później dorzuca jeszcze kilka słów o języku rosyjskim, w którym zadałam pytanie. Wracam na miejsce i z beznadzieją wpatruję się we wciąż jeszcze śpiącą ciotkę. Dorodna, pewnie świetnie gotuje. Ciotuchna budzi się pół godziny przed Odessą, wstaje… a z pod wieeelkiego tyłka wypada jej… mój telefon. Ciotka z rubasznym rechotem podaje mi go i mówi ‘Nic nie czułam!’.

Nadchodzi mój towarzysz i patrząc na mnie, wpatrującą się w telefon z obłędem w oczach, pyta ‘Gdzie był?’. ‘W dupie’.

piątek, 6 czerwca 2014

Bo grafomania jest uzależniająca...

Otwieram bloga na nowo

Dzień dobry!

Po długich przemyśleniach i rozważaniach postanowiłam ożywić to zapomniane miejsce w sieci. Tak, Zalewaja wraca, ponieważ musi kończyć swoją pracę magisterską i obsesyjnie poszukuje zajęcia, które byłoby wymówką by nie poświęcać się owemu zadaniu. Uff, napisałam to.
Nie przyrzeknę iż posty będą się pojawiać z wysoką częstotliwością, nie wyznam iż zaprzyjaźniłam się ze słownikiem ortograficznym, nie obiecam porywających podróży, widoków i historii.
Nie mniej jednak zapraszam do wizyt i komentowania.


Zalewaja