poniedziałek, 19 września 2011

Sport ekstremalny.

Z bajora złego humoru(organizacja na naszym uniwersytecie to koszmar) wyłowili nas tajwańscy znajomi. K. i R. poznały ich na zajęciach, wszyscy studiują budownictwo i nie jest to ten typ tubylca, który dziwi się i wytrzeszcza oczy, gdy mu powiesz, że byłaś w muzeum do którego trzeba jechać godzinę miejskim, albo że byłyśmy nad Sun Moon Lake(tak daleko?). Zabrali nas na inny night market, nie tak popularny jak Yi Zhong, ale zdecydowanie lepszy. Autobusem jedzie się tam godzinę(z przesiadkami), ale nasi znajomi przyjechali na skuterkach. Trochę się bałam jazdy na skuterze po Taichung, poza tym obiecałam komuś, że nigdy nie wsiądę na Tajwanie na skuter sama. Obietnicy jak na razie dotrzymuję, ale już wiem, że z perspektywy pasażera nie wygląda to tak strasznie, jak z perspektywy pieszej z Polski. Mówiąc szczerze, to super przygoda. Jak już wcześniej pisałam, tutejsi nie przestrzegają, żadnych reguł i zasad ruchu drogowego, ulica rządzi się prawem dżungli, kto większy, ten może więcej. Manewry typu zawracanie chodnikiem, czy przejeżdżanie na czerwonym to normalka.Tylko raz, nie zdążyłam się powstrzymać i krzyknęłam, ale to dlatego że mój kierowca, wjechał pomiędzy dwa autobusy… Najadłam się za to tajwańskich much, jak się jedzie na skuterze, nie można cieszyć michy, tak jak ja to robiłam.





To jest Fiscol, który mówi po... polsku.
Kenny i Amanda kontra R. w sporze o glutaminan sodu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz