piątek, 15 stycznia 2016

Wszystkiego najlepszego... cz.2



 

Gdy wracałam na Brighton Beach słońce już zachodziło. Poszłam najpierw do Mariny, która o tej porze powinna była już wrócić z pracy. Marina mieszkała w bloku obok Borysa Sergiejewicza, kiedy przyszłam akurat oglądała Grey’s Anatomy i czesała swojego perskiego kota. Za cel wzięła sobie wyperswadowanie mi powrotu do Polski. Opowiedziała mi też swoją historię, kiedy to po rozpadzie Związku Radzieckiego straciła pracę i stawiając wszystko na jedną kartę przyjechała do USA. Marina przez 15 lat pracowała w… Mińskiej Filharmonii Narodowej, była skrzypaczką i śpiewaczką. Jej były mąż również pracował i występował w filharmonii. Jak to czasem bywa, mówiła Marina, któregoś dnia przyłapała męża na zdradzie. Spakowała jego walizki i wywaliła z domu. Została sama z dwoma synami. Kiedy wyjeżdżała z Białorusi, starszy miał lat 10, młodszy 5. Dzisiaj obydwaj mieszkają w USA.

Brighton Beach, zrodlo
Wypiłyśmy herbatę i razem poszłyśmy do Borysa Sergiejewicza. Godzinę później wpadł Denis i kazał mi się zbierać, powiedział, że ma dla mnie niespodziankę, za 10 minut mam być na dole. 10 minut później wsiadałam na rower. Jechaliśmy wzdłuż oceanu i gadaliśmy, mój rosyjski, muszę przyznać, był jeszcze wtedy dość ograniczony. Zadzwonił telefon i po kilku słowach po angielsku, Denis zapytał czy nie mam ochoty na imprezę. Pytanie. Zapakowaliśmy się w samochód i co mnie bardzo cieszyło, wybierając okrężną, ‘turystyczną’ trasę dzięki czemu mogłam podziwiać mosty łączące Brooklyn z Manhattanem nocą. Panorama dolnego Manhattanu nocą robi naprawdę duże wrażenie. Nie jechaliśmy jednak na Manhattan, naszym celem był znany z luźniejszej, artystycznej atmosfery Williamsburg. Po zaparkowaniu samochodu ruszyliśmy od knajpy do knajpy, nie, nie piliśmy. Po pierwsze Denis był kierowcą, po drugie gdybym wypiła choćby małe piwo, najprawdopodobniej nic bym nie pamiętała. A wrażenia były niesamowite. W prawie każdej knajpie grał na żywo zespół. Od najbardziej ekscentrycznych, takich gdzie piękna, czarnoskóra wokalistka wydaje z siebie bardzo wysokie wrzaski i piski, a w zespole każdy gra swoje, po panów grających kojący, przytulny jazz.

zrodlo
zrodlo

Spotkaliśmy też kilku znajomych Denisa, z których jeden miał gitarę, a drugi mały bębenek. Skończyło się tak, że Denis wyciągnął jeszcze z bagażnika keyboard i siedzieliśmy na murku śpiewając i grając(tzn. ja tylko klaskałam).
Wróciliśmy do domu o 4 nad ranem, robiło się jasno. Spałam 2 godziny i znów wyruszyłam na Manhattan, tym razem w poszukiwaniu nowej walizki.

zrodlo

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Happy birthday... you lucky looser!



Obudziłam się rano, chociaż nie, w ogóle prawie nie spałam. Byłam na 8. Piętrze jednego z wielu bloków przy Ocean Avenue na Brooklynie, wolałam w tamtym momencie udawać, że cała sytuacja nie ma miejsca, że zaraz swoim ‘Meeeryl wstawaj!’obudzi mnie w Merriwood Jess i pójdziemy do pracy. Tym czasem jednak patrzyłam jak z oceanu wynurza się słońce.

O 6:00 rano Borys Siergiejewicz włączał telewizor i nastawiał czajnik. W sumie to było mi tak głupio, że najchętniej wlazłabym do swojej połamanej walizki, zamknęła oczy i zniknęła. Borys Siergiejewicz to wiedział, więc postanowił nieco ‘przełamać lody’. Najpierw oglądaliśmy wiadomości na 1 kanale rosyjskiej telewizji, później na rosyjskojęzycznym kanale izraelskim. Jest coś niewytłumaczalnego w słowiańskich kuchniach, nie ważne gdzie by się nie znajdowały. Nad kanapkami z białym serkiem i kubkiem herbaty(lub czymś mocniejszym późniejszą porą) usłyszysz tutaj nie jedną historię. Amerykanie raczej nie są aż tak wylewni, musisz ‘wejść w ich łaski’ by opowiedzieli ci coś więcej o sobie, poza hobby, wykształceniem i marką torebki. Tajwańczycy albo nie mają kuchni wcale, albo się gdzieś śpieszą. I tak gdy wychodziłam z bloku o 10:00 znałam już całą historię życia Borysa Siergiejewicza i jego pięknej żony Rozy. Ze szczegółami, imionami kobiet, które starały się uwieść pana Borysa, historią romansu Rozy, wykształceniem ich córek i wnuków, a także historią ‘ruskiego Nowego Jorku’. Borys Siergiejewicz rzadko wychodził z domu, cały dzień oglądał telewizję, grał w szachy, albo udzielał korepetycji z matematyki.



O 11:00 wysiadłam z metra na Times Square. Nie będę tutaj zamieszczać zbędnych opisów. Moje wrażenia z Manhattanu? Wielki, dolny Manhattan jest stłoczony, wysokie budynki wydają się opierać jeden na drugim, byleby ‘wystawić głowę do słońca’. Jest też raczej cienisty, ściany zabierają słońce i zatłoczony. Praktyczne Amerykanki, które tak elegancko ubrane widuje się chyba tylko w centrach wielkich miast, zasuwają od metra do biura w… kapciach(płaskich butach, bardzo rzadko eleganckich. W szpilach od Loubutina pewnie siedzą tylko za biurkami. 

Polski akcent na Times Square. Pod reklamą znajduje się luksusowy butik Inglotu.

... i jak tu się nie zgodzić?
Zdecydowanie wolę górny Manhattan, na którym budynki są niższe, okolica bardziej zielona, a ceny nieruchomości sprawiają, że człowiek nie potrafi policzyć ile musiałby pracować, by kupić tam piwnicę… 


Jako, że  był to 20 września, czyli moje 25. Urodziny, postanowiłam wybrać się właśnie na górny Manhattan. Chciałam też znaleźć jedyny hostel, w którym od poniedziałku zwalniały się miejsca, a cena nie wybijała zębów. Byłam bardzo wdzięczna moim gospodarzom za gościnę, ale nie chciałam jej nadużywać.
Hostel znalazłam przy 88th Upper West side, nie wiem jak to zrobiłam, ale dystans z Time Square do samej 88th, przebyłam na piechotę, widocznie adrenalina z dnia poprzedniego nie opadła. Żeby było śmieszniej szłam przez 5th Avenue, bo chciałam zobaczyć jak najwięcej. Minęłam więc katedrę św. Patryka, Rockefeller Center, butik Tiffaniego(tak, ten od śniadania) i… ogromną kolejkę ludzi pod Apple Storem. Było akurat po premierze ajFona 6 i ludzie spali pod sklepem, żeby go dostać. Popatrzyłam na jabłko przed sklepem, a ono musiało chyba popatrzeć na mnie(o tym też kiedyś opowiem, na razie obowiązuje mnie tajemnica).

Ajfony 6 rzucili!

Dotarłam do Central Parku, który jest chyba najfajniejszym miejscem w całym Nowym Jorku. Po pierwsze jest tu słońce, po drugie jest zielono, po trzecie są ciekawe atrakcje, no i jest Władysław Jagiełło. Na króla Władka wpadłam przez przypadek, klucząc w alejkach i gdyby nie imię wyryte na pomniku, pewnie bym go minęła bez zbędnej uwagi.



W central parku spędziłam dobre dwie godziny. Na początku(jako że wchodziłam od 88. Ulicy), wpakowałam się pod prąd na ulubionej chyba przez biegaczy ścieżce, wokół rezerwuaru Jacqueline Kennedy. Było 600 stopni w cieniu, więc tym większy szacunek dla ludzi, którym w środku dnia, w środku miasta, w takim skwarze chce się biegać. Później trafiłam na polankę gdzie odbywał się piknik i pokaz gotowania(niestety impreza zamknięta). Ludzie siedzieli na kocykach wokół stołu i obserwowali pichcącą panią. Dalej trafiłam nad staw/fontannę/jeziorko, które znane jest z wielu filmów, a nad którym można wypożyczyć model żaglówki i zdalnie nią sterować. Sądząc po minach ojców(którzy dzielnie udawali, że wypożyczyli żaglóweczkę dla swoich pociech, jednak po 5 minutach wyrywali im piloty) zabawa wspaniała. 



 Całkiem urocze są również karety i powozy, które kursują po Central Parku. Jest jeszcze Zoo, do którego jednak nie dotarłam, upał mnie dobił i wtedy postanowiłam wyjść na Upper East Side i zjeść kanapkę na schodach The Metropolitan Museum of Art. Znów miałam szczęście, trafiłam bowiem na… niemiecką paradę(to też dość śmieszna przepowiednia…), najpierw dumnie maszerowali(a jakże) panowie w bawarskich strojach, później niemiecka szkoła, a na końcu jechał kordon volkswagenów Garbusów. Miło obserwowało się również nowojorskich, baaaaardzo przystojnych policjantów, którzy zatrzymywali ruch na przecznicach.

Wróciłam na środkowy Manhattan by znaleźć jakiegos Starbucksa i coś zjeść. Niedaleko stacji metra Bryant Park dostrzegłam ludzi biegających we wszystkie strony z kawałkami pizzy. Nie wyglądali na turystów, wyglądali na ludzi, którzy wyrwali się z pracy na chwilę, by coś zjeść. Według niepisanej zasady: jedz tam gdzie tubylcy, nie turyści, szybko wyśledziłam miejsce w którym sprzedawano pizzę na kawałki. Było to pomieszczenie o wymiarach 3x5 metrów i zapleczem. Dwaj panowie(bardzo słabo mówiący po angielsku) obsługiwali klientów, a na zapleczu kolejni 3 robili pizzę.  Ignorując zupełnie fakt, że snobizm nakazywałby zjeść jakąś wege wegańską sałatkę i popić wodą kokosową, zamówiłam 2 kawałki pizzy i puszkę coca coli. Aha, w NYC nie kupicie słodkiego napoju powyżej 0,5L. To niby ma przeciwdziałać otyłości… W praktyce? Pan przede mną wziął 3 puszki, po czym 2 wypił czekając na pizzę.
Ze swoją ‘strawą bogów’ znalazłam krzesełko w Bryant Park i skonsumowałam swój urodzinowy obiad.


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Sorry NY, обожаю русский язык!


Tak, tak, zaraz powiecie, że Zalewaja chyba mocno uderzyła się w głowę, a teraz gada bzdury.
Historia rozpoczyna się prozaicznie…
Nowy Jork miał być ostatnim przystankiem na mojej trasie. Zaplanowałam też spędzić w NYC swoje 25 urodziny. Powoli w portfelu zaczynało być widoczne dno, a właściwie czarna dziura. Może nie miałam jakiś cukierkowych wizji szopingu na 5th Avenue i koktajli na górnym Manhatanie, ale wiecie cupcake z jedną świeczką na trawniku w Central Parku to była całkiem miła perspektywa. Tym czasem dziecinne fantazje sobie, a życie, rzycią…

Ze swoją walizką-potworem wysiadłam z autobusu w cenrum Manhatanu, na Penn station. Z ludźmi, u których miałam nocować umówiona byłam na 18:30, była godzina 16:00, więc taszcząc walizę przez zatłoczone ulice, dotarłam do Starbucksa koło Times Square i zamówiłam sobie kawę, po drodze sprawdzając najbliższą stację metra. Teraz słowo o parze, która miała mnie przenocować. Podczas planowania podróży, dziewczyny polecały mi Couchsurfing. Dla niewtajemniczonych, jest to strona, na której ludzie z całego świata deklarują, że przenocują podróżnika w swoim domu za darmo, w zamian licząc na to, iż on przenocuje ich w swoim domu jeśli będą odwiedzać jego kraj. 

Znaleźć couchsurfing w Nowym Jorku nie jest prosto, ale mimo to określiłam swoje ‘wymagania’: mogę spać tylko u kobiety, ewentualnie pary. Po 3 tygodniach poszukiwań, zgodziła się mnie przenocować para z Brooklynu(jak się później okazało z jego krańców), na zdjęciu fajna para, ona piękna mulatka, on blondyn(jak go później nazwie kto inny ‘typowy Iwan’). On mówi trochę po rosyjsku, bo od małego trenuje hokeja pod okiem Rosjanina, ona wydaje się bardzo pozytywna, jest kelnerką gdzieś tam, gdzieś tam.
Podają mi numer linii metra, którą mam do nich dojechać, tłumaczą gdzie wysiąść i gdzie pójść na miejscu. Metrem jedzie się godzinę, mamy się spotkać na miejscu pod Dunkin Donuts, wysyłają mi swój adres dzień wcześniej.

Nowojorskie metro.
 Wsiadam do metra, jadę godzinę, wysiadam na stacji Brighton Beach, idę pod Dunkin Donuts, czekam, czekam, czekam… Nikt się nie zjawia. Zaczyna się robić ciemno, idę więc pod wskazany adres. Patrzę na tabliczkę z nazwiskami, ani jego, ani jej nie figuruje na liście, jest za to 98% słowiańskich… Wjeżdżam windą na piętro, znajduję drzwi, dzwonię. Otwiera on i wybałusza na mnie oczy, za chwile pojawia się w drzwiach także ona i po krótkiej wymianie zdań dowiaduję się, że ona się rozmyśliła i że mam spadać. Ogólnie atmosfera robi się nerwowa i po chwili bluzgając we wszystkich możliwych językach, taszczę walizkę z powrotem do windy. Łzy ciekną mi po policzkach mimowolnie, w portfelu mam 250$, jestem na kompletnym zadupiu, jest piątek, wszystkie tanie hostele zabite turystami. Żeby było mi jeszcze weselej gdy znoszę walizkę ze schodków pod klatką, odłamuje się rączka, a walizka ze smętnym ‘trach’ spada na dół. Koniec.
Siadam na walizce i zaczynam wyć. Nie wiem co mam zrobić, gdzie mam pójść…
Podchodzi do mnie kobieta z rowerem i z twardym akcentem pyta ‘What happened? Why are you crying?’(Co się stało, czemu płaczesz?), na co ja dławiąc się własnymi łzami odpowiadam ‘O Boże… Because…’, nie daje mi skończyć ‘Mówisz po rosyjsku?’, ‘Tak’, ‘Co się stało?’, opowiadam jej naprędce historię, co ona kwituje ‘Wstawaj i bierz walizkę, dasz radę czy mam zadzwonić po syna, żeby wniósł? Chodź będziesz spać u dziadka.’
Teraz, żeby wszystko było jasne. Brighton Beach to położona nad oceanem, jedna z dzielnic Brooklynu. Nie jest zbyt piękna, ale na pewno bardzo gościnna, bo zamieszkują ją w większości Rosjanie i imigranci z byłego Związku Radzieckiego.
20 minut po tym jak zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem, siedzę w kuchni na ósmym piętrzę i piję herbatę z koniakiem na uspokojenie. Przy stole siedzi Borys Sergejewicz, emerytowany księgowy, Denis, który pobiera u Borysa Sergejewicza korepetycje z matematyki, moja bohaterka, anioł- stróż Marina, krząta się po kuchni i przeklina tę ‘Bladź’ z 6 piętra, która mnie zrobiła w bambuko. Wszyscy zadają mi najróżniejsze pytania, poczynając od tego gdzie się nauczyłam mówić po rosyjsku, przez to co robię w stanach, kończąc na tym po co mam wracać do Polski, Marina proponuje mi nawet małżeństwo z jej synem- Denisem, żeby dostać zieloną kartę i zostać w USA legalnie…
Widok na Brighton Beach od strony oceanu, na pierwszym planie luna park Coney Island

Marina pochodzi z Mińska, jest śpiewaczką i skrzypaczką, w latach osiemdziesiątych występowała w Filharmonii Mińskiej, teraz opiekuje się starszymi ludźmi, głównie rosyjskimi Żydami, którzy uciekli ze Związku Radzieckiego w latach 50 i 60. Borys Sergiejewicz jest jednym z nich, wyjechał ze swojej ukochanej Odessy razem z żoną i pracował jako księgowy w jednej z nowojorskich firm.
Denis, syn Mariny, urodził się w Mińsku i w wieku 18 lat przyjechał do matki do Nowego Jorku. Rodzice się rozwiedli, gdy był mały. Uczy się, będzie fizjoterapeutą.
W końcu pada pytanie kiedy się urodziłam, mówię że 20 września, na co wszyscy na raz ‘To jutro masz 25 urodziny?!’
Mam.
Tego wieczoru zostaje już u ‘moich Rosjan’, nie mogę zasnąć prawie całą noc, przeklinam siebie za lekkomyślność i dziękuje Bogu, że posłał mi Marinę.

P.S Uczcie się języków, nigdy nie wiecie kiedy uratuje Wam to zadek! Rosyjski gorąco polecam!