niedziela, 4 września 2011

Tajwańska uprzejmość.

Przed wyjazdem dużo słyszałam i czytałam o tajwańskiej uprzejmości. Jednak trzeba jej doświadczyć, żeby chociaż troszkę zrozumieć czym jest. Na początku trochę dziwnym, a później całkiem wkurzającym jest, że wszyscy na ulicy gapią się na Ciebie z otwartymi ustami. W Polsce to szczyt chamstwa i buractwa, ale tutaj wynika to z ciekawości , za którą kryje się wielka chęć pomocy, a nie strach.
Z lotniska Taoyuan w Taipei, odebrała mnie Vicky(wszyscy tutaj mają i chińskie i amerykańskie imiona), studentka i wolontariuszka. Pomogła mi kupić bilety do Taichung, wymienić pieniądze i kupić kartę SIM. Pierwsza ciekawostka- obcokrajowiec na Tajwanie nie może kupić karty SIM prepaid, ot tak. Potrzebne do tego 2 dokumenty ze zdjęciem, numer paszportu i mnóstwo podpisów. Pani stwierdza, że Ty to Ty, doładowuje Ci konto i możesz dzwonić. Ze stolicy- Taipei do Taichung, gdzie obecnie mieszkam, jedzie się 2 godziny autobusem. Vicky była bardzo miła, odpowiedziała na wszystkie pytania i spędziła ze mną pół dnia tłumacząc wszystko i pokazując drogę. Problem pojawił się przy zakupie przejściówek z europejskich na tajwańskie wtyczki do kontaktów. W supermarkecie ich nie mieli, wybór był ogromny, ale amerykańskich. Przespałam się kilka godzin i wyruszyłam, tym razem już sama, na poszukiwania. Świetną sprawą tutaj jest sieć sklepów całodobowych „7 eleven”, w którym to, według słów koleżanki z Polski, miałam znaleźć wtyczki. Wchodzę do sklepu i się zaczyna. Wszyscy się gapią na wielką(jak na te standardy, 176cm wzrostu to coś) blondynkę z dziwnym akcentem. Panowie w sklepie ni w ząb po angielsku, a mój chiński… Próbujemy się dogadać mieszanką podstawowego angielskiego, chińskiego i na migi, w końcu rysuje na kartce o jakie wtyczki mi chodzi. Pan mówi, że nie ma i zaczyna mnie przepraszać, machać rękoma, przepraszać i tak 15 minut, nie mogę wyjść ze sklepu, pan przeprasza, wciska mi darmowe fanty w ramach przeprosin, rysuje mapę do sklepu z elektroniką, chce wzywać taksówkę. Cyrk, w końcu mi zaczyna być głupio i przykro, że w ogóle coś od nich chciałam, bo pan wygląda jakby zaraz miał się rozpłakać z powodu, że nie może mi pomóc. W końcu i ja go zaczynam przepraszać i prosić, żeby się uspokoił, że ok, poszukam gdzie indziej i nie umrę bynajmniej z powodu braku wtyczki. W końcu uciekam z „7 eleven”, ale że mieszkam w okolicy i codziennie tamtędy przechodzę, zostałam zapamiętana i panowie mi machają za każdym razem. Wszyscy tu się starają pomóc, nawet kiedy idziesz ulicą, ludzie wychodzą ze swoich sklepów, żeby się przywitać, pójdą z Tobą kilkaset metrów, żeby się upewnić, że trafisz tam gdzie masz, że wsiądziesz do dobrego autobusu. Pan u którego ostatnio jadłyśmy zrobił nam kilkanaście zdjęć, strasznie mnie to peszy, ale chyba muszę przywyknąć, żeby nie wyjść na dzika ze wschodniej Europy.
"7 eleven" są otwarte całodobowo, przez cały tydzień, są praktycznie na każdej ulicy. Szkoda, że nie ma ich w Polsce, dobre miejsce, gdy w środku imprezy skończą się "czipsy". "



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz