poniedziałek, 13 lutego 2012

Panie i Panowie!

Chciałabym podziękować Wszystkim, którzy odwiedzali mojego bloga przez ostatnie 5 miesięcy i nie zrażały Ich liczne błędy i grafomańskie wybryki autorki. Dziękuję za uwagę, za uwagi, za maile i wyświetlenia!
Dzisiaj zawieszam bloga na czas nieokreślony. Mam jeszcze kilka planów i kilka miejsc, które chciałabym zobaczyć, więc może któregoś dnia napiszę coś z jakiegoś innego miejsca.
Na razie żegnam się z Wami, tak jak żegnaliśmy się na Tajwanie- do zobaczenia, kiedyś, gdzieś na świecie!

Na blogu wystąpili:
Ai(Japonia)
Leinata(Polska)
Woo Joo(Korea Południowa)


Sukyoung, znana także jako Zośka(Korea Południowa)
Kelisy(Polska)


Baotei, czyli Bi Ti(Tajlandia)
Riho(Japonia)


Katuoo, czyli Kade(Tajlandia)
Iza(Warszawa)
Saori(Japonia)

A także Tajwańczycy
Amanda
Kenny
Dżu Dzy



 A wszystko spisałam ja, Zalewaja. 



 Do zobaczenia!

Wsiąść do pociągu...

Nie zostałam też zjedzona, jak niektórzy sugerowali.


Dzisiaj chciałam zapewnić wszystkich, którzy zainteresowali się bardziej lub mniej moim zniknięciem, że a) nie porwali mnie handlarze ludzkimi organami b) nie porwało mnie tsunami, nie wciągnęła trąba powietrzna, ani nie zapadłam się pod ziemię w wyniku jej trzęsienia c) żyję i mam się dobrze(wszystkie wyniki w normie).
Chciałabym też potwierdzić, że jestem już w Polsce i zostaję na dobre. W związku z tym idea bloga została wyczerpana, bo uroki i niesamowitości życia w naszej pięknej ojczyźnie możemy odkrywać każdy na własną rękę. Mój status kosmity wygasł już w Szanghaju, gdzie znalazłam się w grupie blondynów z niebieskimi oczyma, którzy zmierzali do Frankfurtu.
Po powrocie doznałam małego szoku termicznego, wyjście rano(o 10:00 czasu tajwańskiego, a o 3:00 w nocy polskiego) spod kołdry było niczym ‘morsowanie się’ w Bałtyku. Jednak mój organizm dość szybko przestawił się na tryb zimowy. Dzisiaj opowiem Wam ostatnią, chociaż trochę już mniej ‘kosmiczną’ historię.
Zdjęcie pobrane z money.pl
A było to tak: W próbie pozbycia się statusu ‘bezrobotna’, powędrowałam, a właściwie pojechałam pociągiem, z miasta O. do miasta K. Wchodząc na stację PKP, jeszcze w mieście O. natrafiłam na tłum zamarzających ludzi i informację na tablicy, że wszystkie pociągi z północy na południe są opóźnione. Mój pociąg był opóźniony 70 minut, a ten przed moim o całe 118. Zastanawiam się dlaczego PKP podaje opóźnienia w minutach? Wydaje się im, że 118 minut brzmi weselej niż 2 godziny? Nie zrażona jednak faktem opóźnienia, podchodzę do okienka informacji, gdzie bardzo pan kolejarz zajada właśnie coś ze słoika(wyglądało jak klopsy z Biedronki) i na mój widok robi bardzo przyjazną minę, przełyka klopsa. Ja: Dobry wieczór, czy można wiedzieć dlaczego są takie opóźnienia? On: Eeee… Ja niiiic nie wiem(i zaczyna wyciągać następnego klopsa ze słoika) Ja: Jak to pan nic nie wie? A ten pociąg do Krakowa, dlaczego jest opóźniony o 2 godziny? Ten 14:15(wtedy była 16:40). Na co pan, żując klopsa: Aaa ten, no, bo ktoś się tam rzucił na tory i ten pociąg stoi gdzieś w polu, proszę pani, a w ogóle to tam czekają jeszcze na prokuratora i dlatego cała linia jest zamknięta, aż kolesia sprzątną z torów. Ja(z rozdziawioną z wrażenia szczęką: Eeeee, acha, dziękuję…  Pan skinął głową, trzasnął okienkiem i wrócił do swoich klopsów. A ja wróciłam do mieszkania moich drogich J&P, a do miasta K. dojechałam na drugi dzień. Ja tam bardzo lubię polskie koleje, czy Wy też zauważyliście ich socjologiczny fenomen? Otóż narzekanie na polskie koleje zbliża ludzi, większość peronowych znajomości zostaje zawarta właśnie poprzez narzekanie, każdy ma w zanadrzu co najmniej jedną historię ‘o kiblu w PKP’, albo o ‘smrodzie i brudzie’. Nawet na Tajwanie, jedna z Tajwanek zapytała, czy to prawda, że w polskich pociągach nie można korzystać z toalety podczas postoju(tak jej doniosła koleżanka, która była w Polsce). Mimo wszystko, ja tam lubię PKP, lubię nawet posłuchać tych narzekań i poprzyglądać się ludziom. Więc kiedy po pięciodniowym pobycie w mieście K.(dziękuję pannie G. za udzielenie mi schronienia w 25 stopniowe mrozy), musiałam wracać do domu, wybrałam po raz kolejny PKP. Pociąg relacji K.- Lelenia Góra, wsiadam do ciepłego(tutaj już bez ironii) przedziału, pociąg odjeżdża o czasie, za oknem Ślunsk w promieniach słońca, pada śnieg, super, za 3 godziny będę we W. Jednak… Zatrzymujemy się po półgodzinie, w mieście na G. i stoimy, stoimy 15 minut, pół godziny, po peronie chodzą w tę i z powrotem niezadowolone panie z plastikowymi wiaderkami i mopami w garści. Po godzinie moja sympatia do PKP znika już zupełnie, a na peronie nie ma nikogo kto łaskawie udzieliłby informacji. Dopiero po półtorej godziny postoju, drzwi do przedziału otwiera konduktorka i szczerze zdziwiona pyta: A panie co tutaj robią?! „Jak to co? Sprzedajemy cebulę” myślę sobie. Jak to co? Jedziemy do W.- odpowiadam, na co pani zaczyna nerwowo chichotać(!) i mówi: To panie nic nie wiedzą! Dwa wagony dalej umarł jeden pan, dostał zawału serca, a my teraz według procedury musimy zdezynfekować cały przedział, no i raczej już nigdzie nie pojedziemy. –To nie mogłaby pani przyjść nam o tym powiedzieć wcześniej? –Proszę… proszę nic nie gadać, tylko jak chcą panie jechać dalej to proszę przejść na peron drugi, stamtąd odjeżdża pociąg Regio i po dwóch przesiadkach dojadą panie do W.
Szkoda tego pasażera, co nigdy już nie dojedzie tam gdzie planował.
"Zezwolenie na przejazd pociągiem 38100(zgon w pociągu 36121)".
Nie tylko my byłyśmy zaskoczone i złe, że nikt nie powiedział nam wcześniej, że nigdzie nie pojedziemy. Zły i spóźniony tłum, przebiegł na peron drugi, tylko po to żeby zobaczyć tył odjeżdżającego pociągu Regio. Część ludzi wróciła do pociągu do Leleniej Góry, dwóch panów nawet z zamiarem ‘spuszczenia wpierdolu konduktorowi’. Ja poszłam do kasy i poprosiłam o oddanie mi pieniędzy za bilet lub wystawienie nowego na następny pociąg. Dostałam to drugie. W holu dworca zatrzymała się grupa Hiszpanów, darli się i pokazywali palcami tablice przyjazdy i odjazdy. Objaśnienia tylko po polsku, pani Moniki(jedynej mówiącej po angielsku kasjerki) akurat nie ma, tak PKP zachęca obcokrajowców do nauki naszego pięknego języka. Hiszpanie jednak mało rozgarnięci, bo tylko jeden mów po angielsku. Akcja jak z „Misia”, Hiszpan chce kupić bilet do „Wroklafia”, na co kasjerka „Gdzie? Nie ma  takiego miasta!” Hiszpan: „To Wroklaf’, w końcu dostali bilety do… Opola. Ale która godzina, peron i tor, nikt im nie powiedział. Stoimy na peronie Hiszpan do mnie: ‘Czy ten pociąg jedzie do Opola? A jak z Opola dojechać do Wroklafia?’ Ja: ‘Do Wrocławia, ten pociąg jedzie do Wrocławia’, on: ‘Nie, ja chce jechać do Wroklafia’, ja’ To miasto nazywa się WroCław’, on: ’Ale my mamy bilety tylko do Opola, bo w kasie nam powiedzieli że musimy się tam przesiąść’ ja: ‘To dokupcie bilety dalej u konduktora, jak chcesz to mu wytłumaczę o co chodzi, bo raczej nie liczyłabym na jego angielski’, on: ‘Dzięki, poradzimy sobie jakoś’. Dojechaliśmy do Opola, patrzę przez okno, a tam konduktor wywala Hiszpanów z pociągu na 20 stopniowy mróz. Co życzliwy pan, z którym siedziałam w przedziale skomentował: ‘Trza się było uczyć polskiego, hłehłehłehłe’.

PKP connecting people! 

Operacja powrót

Trochę już przeterminowana relacja z operacji powrót, która odbyła się już jakiś czas temu:
'Zaraz ze złości puszczę bankę nosem. Krew mnie zaleje i szlag trafi. Jeszcze nie wyleciałam z TPE a już mam godzinę opóźnienia. Czeski film- nikt nie wie co się dzieje, lot do Szanghaju opóźniony o godzinę, opóźnienie rośnie. Siedzę i czekam aż łaskawie rozpoczną odprawę, ze złości pochłonęłam już ciastko wielkości znaczka, które kosztowało 7zł(musiałam jakoś zmarnować ostatnie dolary, które zostały w portfelu). China Eastern Airlines to linia gorsza nawet od Wizzaira, niestety przy okazji też sporo droższa. Jak tak dalej pójdzie to nie wiem kiedy i jak dotrę do Europy. Dobrze, że mam 6 godzin zapasu we Frankfurcie. Żeby złagodzić jakoś mój ogromny gniew, China Eastern powinno zatrudnić Ryana Giggsa jako stewarda, acz nie wiem czy usługujący mi przez 15 godzin Ryan, byłby wystarczającym zadośćuczynieniem za ową zniewagę!
A na lotnisku w Taipei spotkałam swojego ulubionego kota.
Z Taipei do kilku japońskich miast lata specjalny samolot Hello Kitty. 
Połączenie obsługuje tajwańska linia Eva Air.
Stanowisko do odprawy jest hitem wśród małych pasażerów.
Co za szczęście, że za moich czasów hitem były Muminki i helikopter, do którego wrzucało się 1zł, a on podnosił się  i błyskał światełkami.

A tak serio to jak to możliwe, żeby nikt nic nie wiedział? Jak to możliwe w kraju gdzie nie ma zimy, śniegu nie widzieli nawet najstarsi aborygeni, a dzisiejsza pogoda jest jak z igiełki? Coś mi się wydaję, że do Europy to ja szybciej dolecę na czarodziejskim dywanie. Dobrze, że mam 3 godziny zapasu w Szanghaju i 6 we Frankfurcie. Jak się spóźnię to będą mnie złotą karocą wieźć pod samiuśki próg domu!
Ok., jestem już w Szanghaju. Nawet na lotnisku czuć, że ‘wielki brat patrzy’. Dostaliśmy specjalne naklejki, żeby nie było wątpliwości- czerwone z żółtą gwiazdą, żeby było nas widać,jakbym się i bez tego nie odróżniała od tłumu.

 Taka szybka obserwacja, wracający z Tajwanu Chińczycy, oprócz śmiesznego akcentu i paszportów z  napisem ChRL, różnią się od reszty ilością ‘markowych’ gadżetów. Wokół mnie sami ‘Armani’ i inne Gucci i sruci. Ciężko stwierdzić, czy oryginalne, czy ‘orginalne’, bo powoli Chińczycy wyrastają na największych nabywców dóbr luksusowych na świecie. Na lotnisku Chińczycy szybko zostają oddzieleni od cudzoziemców. Co kilka metrów pracownice linii lotniczych, pilnują, żebyśmy się przypadkiem nie zgubili(w prostym korytarzu), zatrzymują nas przy okienku dla przesiadających się, pani sprawdza bilety, czy wszystko się zgadza i każe poczekać 'w żółtym boksie' po lewej stronie. Kiedy już wszyscy są ‘sprawdzeni’, każe iść za sobą i nie odłączać się od grupy. Przechodzimy przez bramkę i na podłodze widzę dwie linie, niebieską i czerwoną, niebieska dla obcokrajowców, czerwona dla Chińczyków. Nie przekraczać, nie rozmawiać, nie robić zdjęć. Pani prowadzi nas do okienka celników. Tutaj osobiście informuje, że nie można używać komórek, aparatów fotograficznych, ani głośno rozmawiać, nie można też przekraczać żółtej linii i należy przygotować dokumenty. Stoję w środku kolejki i patrzę na tablice informacyjne na ścianach. Z nich, między innymi, dowiaduję się, że ‘każdy zostanie potraktowany w humanitarny sposób, uprzejmie, a czas oczekiwania nie powinien przekroczyć 20 minut. Jeden celnik siedzi za szybą, drugi stoi przy linii, a trzeci stoi za nami, w razie jakby ktoś się rozmyślił(?). Mam na nadgarstku dwie metalowe bransoletki, których brzęk złości pana celnika, ok., postaram się być cicho… Podchodzę do okienka, celnik patrzy na mnie, na zdjęcie, coś mu nie pasuje z moim paszportem. W końcu pyta ‘Cong Taiwan?”(Z Taiwanu?), ‘duei a’(Tak) odpowiadam, chociaż wiem, że jak zapyta o coś bardziej skomplikowanego to będzie problem, „Dao Deguo?’(Do Niemiec?), ‘duei a’(Tak), przeciąga paszport przez czytnik, nie wchodzi, drugi raz, znowu nie wchodzi. Trzeci raz nie wchodzi, pan pyta ‘ Joł ARC ma?’(Czy masz kartę rezydenta Tajwanu?), daję mu kartę, karta wchodzi. Celnik wbija mi pieczątkę w paszport i ze sztucznym uśmiechem mówi ‘Sie sie’(dziękuję). Idę dalej pani pokazuje mi korytarz, wychodzę na halę gdzie czekają obcokrajowcy. Jest internet, ale strony otwierają się pół godziny. Hahaha, faktycznie nie ma tu facebooka, widać komuniści, nie lubią konkurencji w inwigilacji obywateli. Google też się nie otwierają, nie wyślę Wam maila, że wyleciałam z Taipei. Kompa też nie naładuję, bo wtyczki inne. Siedzę, gapię się na szyldy i stwierdzam, po raz kolejny, że uproszczone mandaryńskie znaczki, są brzydkie. Wbrew pozorom nie są też proste. Komuniści zmienili je tylko po to, żeby uniemożliwić młodym czytanie czego kol wiek poza tym co partia uzna za słuszne. Ucząc się klasycznego mandaryńskiego, możemy spokojnie czytać uproszczony, ale nie na odwrót. W niektórych republikach Związku Radzieckiego, zrobili to samo, żeby zerwać z tradycjami i wszystkimi innymi ‘niebezpiecznymi’ dla komuchów rzeczami. W chińskojęzycznym świecie, Tajwan pozostał jedyną enklawą klasycznego mandaryńskiego. Ciekawe jest również to, że pisanie klasycznych znaczków, jest bardziej logiczne niż uproszczonych, każda kreska i kropka następuje w odpowiedniej kolejności. Skoro nawet ja nauczyłam się je pisać i teraz mogę się już domyślić kolejności to znaczy, że to nie może być trudne. Uproszczone, nie dość iż straciły tę logikę, to jeszcze ciężej się domyślić ich znaczenia. Ja wolę klasyczne i nikt mnie nie przekona, że uproszczone są proste. Precz z komuną!
To co zobaczyłam po wyjściu z samolotu we Frankfurcie.
Teraz siedzę już na lotnisku we Frankfurcie i patrzę na samolot do Wrocławia, który powoli przygotowują do lotu. Jestem tu już od 5 godzin, a wciąż nie mogę przywyknąć do ilości białych gęb, no i czuję się taka niziutka, fajne uczucie, nie być mutantem. Jednak na tym dobre się kończy i muszę stwierdzić, że Frankfurt to najbardziej złodziejskie lotnisko na świecie. Wychodzę rano z samolotu, czekam i czekam na swoją walizkę, w myślach widzę ją już roztrzaskaną na tysiąc części. Walizki wylatują na taśmę, wylatują także skrzynki, z rzeczami które powypadały z bagażu(paczka herbaty, but). W końcu, po 20 minutach przeskakiwania z nogi na nogę(nie zdążyłam w samolocie iść do toalety, jak nigdy udało mi się zasnąć na całe 6 godzin i obudziłam się jak lądowaliśmy), wzięłam swoją walizę i chciałam ją załadować na wózek bagażowy. Szarpię i naciskam, a tutaj nic, w końcu zaczynam się rozglądać, patrzę a tutaj ‘2 euro bitte’, skąd ja mam mieć 2 euro skoro dopiero wysiadłam z samolotu z Azji? Wściekła taszczę swój majdan przez bramki. Wymieniam kasę i zajmuję pozycję. Chciałam się połączyć z Internetem, ale najpierw padła mi bateria w komputerze, a gniazdek w okolicy brak, jak już znalazłam gniazdko, to okazało się że internet jest za darmo tylko przez 30 minut, a i to po wcześniejszym zarejestrowaniu. W Maku, czy Starbucksie nie ma wifi. Lipa. Jeszcze większa, że za ostatnie euro kupiłam sobie kawę w Starbucksie i chyba zaraz zmienię kolor z zielonego na wątrobiany, jak Bromba. Kawa z Starbucksa jest przereklamowana. Jeszcze pół godziny i wsiadam w ostatni samolot. Jak na dzisiaj to mam już serdecznie dość samolotów!'

środa, 1 lutego 2012

Lato w Kaohsiung cz. 2

Następnego dnia wróciłam na wyspę, żeby zwiedzić latarnię morską. Przedtem zjadłam śniadanie nad brzegiem morza- kalmara na patyku. Akurat przerwę miały dzieciaki z pobliskiej podstawówki, więc najpierw nieśmiało, a później już bez żadnych oporów, obległy mnie i w ‘chingliszu’, mieszance angielskiego i chińskiego, zaczęliśmy rozmowę. ‘Ale masz fajny nos’, Czy twoje włosy są prawdziwe?’, ‘A jaki Ty masz kolor oczu?’, ‘ Jesteś z Ameryki?’, ‘A w Polsce jest zimno?’, ‘A macie śnieg?’ itp. Itd. Mi dzieciaki powiedziały, że uczą się angielskiego od 3 lat, a teraz właśnie mają przerwę na śniadanie i zawsze wtedy przychodzą na plażę. Jak im nie zazdrościć, że tutaj mieszkają?



Po zjedzeniu śniadania, pożegnaliśmy się i ruszyłam w kierunku latarni. Ze skały na której jest położona, roztacza się przepiękny widok na port i miasto. Mimo iż był środek tygodnia, mnóstwo ludzi przyszło zwiedzić latarnię. Stałam sobie i robiłam zdjęcia, kiedy podbiegł do mnie chłopczyk, na oko 3 letni i powiedział po angielsku „Cześć! Mam na imię Brandon. Jak masz na imię?’, ale zanim mu dopowiedziałam, uciekł. Po chwili wrócił z mamą, która powiedziała, że założyła się z nim o zestaw klocków Lego, że do mnie nie podejdzie i nie zapyta o imię. Mały strasznie się mnie wstydził i nic więcej nie chciał mówić, ale klocki Lego wygrał. Okazało się też, że jego mama, 3 miesiące temu była w Polsce, świat jest mały.
Mój nowy kolega.
Wróciłam z wyspy do miasta i poszłam zobaczyć budynek w którym do lat 70’ mieściła się ambasada brytyjska. Jak to mówi o Brytyjczykach Woo Joo ‘najwięksi złodzieje na świecie’, mieli najlepszą miejscówkę w całym mieście. Widok z ambasady- na południu morze, na zachodzie wyspa z latarnią morską, a na północy miasto. Śmiać mi się chciało, bo to właśnie w ambasadzie przypomniało mi się jak Woo Joo stwierdził, że jeżeli chce się zobaczyć dzieła sztuki z Indii, Egiptu czy jakiej kol wiek innej byłej Brytyjskiej kolonii, nie ma po co do niej jechać, wystarczy wizyta w Londynie bo ‘Brytyjczycy to najwięksi złodzieje na świecie’. Muszę użyć tego argumentu, kiedy jeszcze raz w Europie usłyszę, że Polacy to złodzieje.
Była ambasada brytyjska.
Schody do ambasady.


Widok na północ.
Widok na południe.
Bardzo podobał mi się port Kaohsiung. W dalszym ciągu jest jednym z najważniejszych na Tajwanie, ale mimo to jego spora część została zamknięta. Zamknięte magazyny, a nawet stację kolejową Tajwańczycy zaadoptowali na centrum sztuki i muzeum. Dzięki temu nie popadły w ruinę, tak jak wiele dworców, magazynów i hal w Polsce.
Tutaj nie było Niemców...
                                         http://wiadomosci.gazeta.pl/kraj/1,34309,4063264.html
Stare magazyny portowe zaadoptowane na centrum sztuki.
Nie wiem co to za akcja, ale jaszczury świetne!
Niestety mój pociąg nie miał takiej lokomotywy.
Zrobiłam sobie jeszcze spacer wokół Jeziora Lotosu i pociągiem wróciłam do Kaczego Dołu, gdzie czekała na mnie nieoczekiwana przeprowadzka do pokoju Japonek.

sobota, 28 stycznia 2012

Lato w Kaohsiung cz.1

W zeszłym tygodniu, tak jak Wam pisałam, wybrałam się do Kaohsiung. Uwielbiam południe Tajwanu, nie tylko za pogodę, ale i za ludzi, którzy żyją normalniej i wolniej niż na północy. Mogę spokojnie powiedzieć, że przez dwa dni, naładowałam sobie baterie na długi, długi czas, a nawet trochę opaliłam, co wprawiło moje Japonki w osłupienie(‘Co Ty najlepszego zrobiłaś! A byłaś tak ładnie blada!’). Jednak wszystko po kolei.
We wtorek wyjeżdżał Woo Joo, więc w poniedziałek, odbyć się miała ostatnia impreza z serii ‘Do zobaczenia, kiedyś, gdzieś na świecie’. Wieczorem pojechaliśmy do Sushi Expresu, gdzie spłakaliśmy się potwornie i bynajmniej nie z żalu przed pożegnaniem, a przez wasabi i głupi zakład kto zje więcej i się nie rozpłacze. Naprawdę to niesamowite jak człowiek może się spocić, powstrzymując łzy i kichanie. Specjalistka- Riho, objaśniała nam co jest czym. Po kolacji przejechaliśmy do herbaciarni, niedaleko uniwersytetu, gdzie Woo Joo, zaczął narzekać, że on teraz nie będzie wiedział jak ma żyć, bo przez 5 miesięcy był otoczony przez stado dziewczyn i nie wyobraża sobie teraz jak będzie bez nas. Przy okazji obiecał mi, że złoży papiery o kolejną wymianę, tym razem w Wilnie. Jeżeli się dostanie, to już w październiku zobaczymy się znów!
Po herbatce trafiliśmy na imprezę, którą organizował David- Niemiec, który też wraca niedługo do domu. Impreza, bardzo z resztą udana, skończyła się wizytą policji. Nie myślcie sobie jednak, że się spiliśmy i darliśmy mordy w środku nocy, po prostu przejeżdżający patrol usłyszał muzykę i przyszli zobaczyć co się dzieje, a że była już 4 w nocy, postanowiliśmy skończyć imprezę i iść spać. Przespałam 4 godziny i pojechałyśmy z Izą na dworzec, ona kupić bilet, a ja na autobus do Kaohsiung.
Odespałam noc w autobusie i po 3 godzinach byłam na miejscu. Pogoda była piękna, 28 stopni i ani chmurki na niebie, a ja niczym rodowita Tajwanka w butach UGG z futrem(tak naprawdę to podróbka i nazywają się GUUG). Gdy tylko dotarłam do hostelu zmieniłam swoje okropne buciszcza na sandały, a długie spodnie na krótkie. Na ulicy dziewczyny ubrane były w typowy, tajwański zestaw ubraniowy na zimę- kurtka puchówka i japonki, a na mnie wybałuszały oczy. Prosto z hostelu udałam się nad morze. Przeszłam przez kampus uniwersytetu Sun Jat Sena, na który poprzednim razem nie mogliśmy wejść, bo było za późno. Na kampusie zrobiłam się zielona z zazdrości, taki jest piękny. Wchodzi się na niego przez tunel, a położony jest nad samym brzegiem morza, mają nawet własną plażę.
Plaża uniwersytecka, te budynki to jego wydziały.


Szybko jednak doszłam do wniosku, że gdybym tutaj studiowała, to pewnie bym już nie studiowała, bo całe dnie spędzałabym na plaży, ucząc się surfingu. Nie miałabym już pewnie skóry na plecach, bo w Kaohsiung przez większość roku praży słońce. Na plaży zastałam grupkę Tajwanek, które z nieskrywaną fascynacją obserwowały Australijczyków, którzy surfowali(kitesurfowali?) na falach. Laski piszczały i wrzeszczały na widok rudych surferów, więc oddaliłam się od nich kawałek i postanowiłam sprawdzić temperaturę wody. Kiedy okazało się, że woda jest taka, jak w lecie w Bałtyku, miałam ochotę udusić Kennego, który powiedział mi: ‘Strój kąpielowy?! No co Ty przecież woda jest taka zimna, że nie da rady się kąpać’. Cóż, ‘zimna woda’ to pojęcie względne… ale w t-shircie też się da pływać!

Po południu zrobiłam sobie dzień dziecka i zamiast na obiad, poszłam na lody z owocami. Dostałam więcej truskawek, bo na Tajwanie właśnie trwa na nie sezon, nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne! 

Widok na miasto od strony wyspy.
Prom na wyspę, w jedną stronę 1,20zł
Promem przepłynęłam na wyspę, z zamiarem zwiedzenia latarni morskiej, niestety okazało się, że jest otwarta tylko do 16, a ja spóźniłam się 20 minut. Połaziłam po wyspie, porobiłam zdjęcia i załapałam się na piękny zachód słońca. 

wtorek, 24 stycznia 2012

Xin nien kuai le- Szczęśliwego Nowego Roku!

Tak jak dla nas najważniejszymi są święta Bożego Narodzenia, tak dla wielu ludzi w Azji najważniejszy jest Chiński Nowy Rok. Święto to wypada na nów, po dwunastej pełni roku.
Jeszcze przed naszym nowym rokiem, supermarkety zapełniają się czerwono- złotymi dekoracjami dla domów, cukierkami, latarenkami i innymi bajerami 'niezbędnymi' do świętowania. Jak pewnie wiecie, każdy rok ma w chińskiej tradycji przypisane zwierze. Kolejność jest następująca: mysz(szczur), krowa(bawół), kot(tygrys), królik, smok, wąż, koń, owca(koza), małpa, kogut, pies, świnia. Kompletnie nie wiedziałam, że kolejność ta, nie jest przypadkowa. Więc było tak: najważniejszy ze wszystkich chińskich bogów postanowił podzielić czas, kiedy to zrobił, wezwał do siebie zwierzęta i obiecał, że pierwsze 12, które się pojawi, zostanie wywyższone. Zwierzęta wyruszyły do siedziby bóstwa, położonej na wyspie. Pierwsza do brzegu dotarła mysz, była najmniejsza i najsprytniejsza, ale nie mogła sama przepłynąć na wyspę. Przycupnęła, więc na brzegu i czekała. Jako druga do brzegu dotarła krowa. Krowa była na tyle duża, że mogła przepłynąć sama, ale że była dobra, zgodziła się zabrać na swoim grzbiecie mysz i kota, który przybył zaraz po niej, zgodziła się pod warunkiem, że kot i mysz ustąpią jej i przybędzie do boga jako pierwsza. Kot usiadł na grzbiecie krowy, mysz na jej głowie i popłynęli. W połowie drogi, sprytna mysz zepchnęła kota do wody, a gdy krowa dopłynęła do brzegu, mysz szybko zeskoczyła z jej głowy i popędziła przed oblicze boga. Tak mysz została patronką pierwszego roku, krowa drugiego, a kot(który jakoś dopłynął do brzegu) trzeciego. Dlatego też od wieków, koty polują na myszy, chcąc się zemścić za zniewagę.
Dlaczego zwierząt jest 12? Bo 12 to liczba symboliczna- 12 lat to jeden cykl życia. Jeżeli ktoś zaczyna 12, 24, 36, 48, 60, 72, 84, 96 czy 108 rok życia, według tradycji chińskiej, powinien w dzień nowego roku nosić czerwone i koniecznie nowe ciuchy. Jeżeli pierwszy rok cyklu okaże się być pomyślny, znaczy że cały cykl będzie dobry, jeżeli nie, to znaczy że trzeba uważać...
Każdy Tajwańczyk zna swój ‘chiński znak zodiaku’, ale co ciekawe jeżeli akurat wypada rok, odpowiadający naszemu znakowi zodiaku, należy niezwykle uważać. Nie oznacza to pomyślności, a wręcz przeciwnie problemy i pecha.
W tym roku wypada rok smoka. Wszystkie ‘smoki’, a jest ich naprawdę dużo, muszą uważać. Dlaczego ‘smoków’ jest tak dużo? Chińczycy uważają, że jeżeli ich dziecko urodzi się w roku smoka, będzie silniejsze, inteligentniejsze i szczęśliwsze, niż gdyby urodziło się pod innym znakiem. Dlatego w tym roku w Chinach przewidywany jest baby boom, jeszcze większy niż normalnie. Mimo wielkiej miłości Azjatów do smoków, osoby urodzone w roku smoka, nie są zwolnione z pecha i przeciwności ‘w swoim’ roku. Kiedy na angielskim opowiedziałam dziewczynom o smoku Wawelskim, były w szoku, że dla nas smok to podła gadzina, kiedy oni uważają, że odstrasza on zło i gwarantuje szczęście.
Przygotowania do Nowego Roku w Kaohsiung.
Czerwone naklejki odstraszające potwora.
Latarenki w świątyni bogini morza Matsu, Kaohsiung.
Kolorem Chińskiego Nowego roku jest czerwony. Azjaci wierzą, że ochrania ich przed złymi duchami w noworoczny wieczór. Wierzą też, że w nowy rok, na Ziemię, przybywa najgorszy i najstraszniejszy z potworów. Porywa on ludzi i niszczy domostwa, boi się jednak trzasku sztucznych ogni i koloru czerwonego, dlatego, by ochronić siebie i rodzinę w nowy rok, należy o zmierzchu odpalić sztuczne ognie, a drzwi domu okleić czerwonym papierem, zapalić czerwone latarenki i wtedy bez strachu, można siadać do stołu. Tajwańczycy świętują ze swoimi rodzinami, w domach, koniecznie przy okrągłym stole, który symbolizuje, jedność rodziny i równość jej członków. Po kolacji, na którą składają się różne dania(każda rodzina ma swoje tradycje), dziadkowie i rodzice, wręczają dzieciom czerwone koperty z pieniędzmi, dzieci biorąc kopertę odpowiadają ‘Gonsi, gonsi’(dosłownie znaczy to ‘gratuluję’, ale tutaj chodzi raczej o ‘najlepsze życzenia’). Resztę wieczoru rodzina gra w Majhong, albo ogląda telewizję. O północy rodziny wychodzą na ulicę, odpalić kolejne fajerwerki, a w niektórych prowincjach Chin wierzy się, że jeżeli pierwszą osobą, która przekroczy próg w nowy rok, będzie kobieta, ściągnie to na dom nieszczęście i choroby(ciekawe, że kiedyś w Polsce był identyczny przesąd). Po fajerwerkach rodzina wraca do domu. W nowy rok należy nosić, tylko i wyłącznie nowe ubrania, a przez trzy tygodnie po nowym roku(do Festiwalu Latarń) nie można obcinać włosów, bo przynosi to pecha i zabiera energię. W Polsce mamy podobny przesąd, z tym tylko, że nie można obcinać włosów od studniówki do matury.
Papierowy smok, pracownia w Lugang.
Jeżeli chodzi o dekoracje, to przeważa w nich motyw zwierzęcia, które jest patronem nowego roku. Na naklejkach przyklejanych wokół drzwi wejściowych, wypisuje się mądre sentencje.
Byłam zaskoczona, tym że nowy rok jest tak bardzo rodzinnym świętem. Huczne parady smoków, przypominające karnawał, odbywają się  jednak dopiero w lecie, na północy Tajwanu. Noworoczne parady są popularniejsze w Chinach. Wtedy też Chińczycy mają 3 dni wolne od pracy, niektórzy Tajwańczycy mają aż 9!
Dla większości moich znajomych, święto kręci się wokół czerwonych kopert z kasą. Spotkanie z rodziną, czy inne tradycje nie są już ważne. My ekscytujemy się egzotyką tego święta, smokami, latarenkami, sztucznymi ogniami, ale kiedy człowiek styka się z tym wszystkim na miejscu, zaczyna mu czegoś brakować. Owszem wizualnie wszystko jest piękne, ale pod tym czerwonym papierem, za tym hukiem i kadzidłami nie ma nic, co miałoby choćby ułamek tej głębi, którą mają nasze święta.