środa, 26 października 2011

Fetysz narodowy.

Pierwsze pytanie jakie usłyszałam po wylądowaniu w Tajpej, brzmiało „Czy masz parasolkę?”. Tajwańczycy twierdzą, że w ich kraju parasol to absolutny must-have. Może w Tajpej gdzie ciągle pada, ale w Taichung? Dla mnie noszenie wszędzie parasola to tortura, ja lubię moknąć, a parasolki wiecznie gubie. Tajwańczycy zawsze mają je ze sobą(podobno bez nich czują się jak bez ręki). Oczywiście na wypadek deszczu czy wiatru, ale również wtedy kiedy świeci słońce lub kiedy  jest nieznośny upał. „Deszcz” to tutaj nawet malusieńka mżawka, a przed słońcem trzeba się chować jak przed zarazą, bo wszelka opalenizna jest zła. Któregoś pięknego weekendu Zośka pojechała nad morze i spiekła się na raka. Cały późniejszy tydzień chodziła zła, smarowała się wybielaczem, skrobała opaleniznę pellingiem i stosowała maseczki przeciw zmarszczkowe. Żeby zapobiec opaleniźnie, azjatyckie firmy produkują specjalne parasolki z powłoką zatrzymującą promieniowanie UV. W słoneczne dni wszystkie laski(od 5 do 99 roku życia) śmigają z parasolkami, a na mój opalony grzbiet patrzą z politowaniem. 

Parasolkowe bóstwo na dachu jednej ze świątyni nad Sun Moon Lake
Słońce...
...deszcz...

...słońce...
...deszcz.

Zgrzyt...

Podczas jednej z nocnych rozmów z Zośką, zdałam sobie sprawę z czegoś tak obrzydliwego, że aż ciężko mi to pojąć. Oczywiście, wiem że dla niektórych Tajwańczyków posiadanie ‘białych przyjaciół’ to taki szpan jak dla polskiego sześcioklasisty posiadanie najnowszego modelu telefonu komórkowego. Nie ważne, że widzicie się tylko 2 razy w życiu, ważne jest żeby zrobić sobie z nim zdjęcie i wrzucić na Facebooka i oczywiście! Dodać do znajomych! Trzeba wszystkim pokazać, że się MA! Ok, nie szkodzi mi to, jeżeli mają z tego radochę, to ok. Ale jest i druga strona, o której opowiedziała mi Zosia i która dosłownie doprowadziła mnie do furii. Zosia chciała coś kupić w sklepie, ale nie mogła dogadać się ze sprzedawczynią(młoda laska) po chińsku, zaczęła więc po angielsku i zaczęło się. Głupia koza- sprzedawczyni odmówiła rozmowy po angielsku, wytykając Zośce, że skoro jest z Azji to musi mówić po chińsku i zaczęła się jej czepiać. Zośka tłumaczy ciemniakowi, że jest z Korei, a nie z Chin ani Tajwanu, więc NIE, NIE MUSI. Laska się wkurza i Zośka wychodzi ze sklepu wściekła. Nie jest to jedyna sytuacja, w której wychodzi na jaw ludzka interesowność. Biedna Zosia miała też kilka sytuacji, w których wręcz dawano jej do zrozumienia, że jest gorsza i że nie ma z nią o czym porozmawiać bo jest Koreanką. Strasznie mi się zrobiło głupio, bo do mnie ludzie odnoszą się z sympatią, a Zośka ma takie przygody. Teraz kiedy jesteśmy gdzieś razem, zawsze mi się to przypomina i już nie czuję takiej sympatii do przypadkowo napotkanych ludzi. Cóż, świnie znajdą się wszędzie.
Na Tajwanie mówi się "Małżeństwo to koniec miłości", w Korei "Małżeństwo to koniec życia".
Z takim podejściem po co w ogóle brać ślub?
Wielu Azjatów ma wręcz obsesję na punkcie białych kobiet. Chcą mieć białe żony i wyjechać do ich kraju. Ciężko to naprawdę pojąć, bo często nie chodzi o jakiekolwiek uczucie, ale o emocje podobne do kupienia białego luksusowego samochodu. Wszyscy koledzy zazdroszczą, status społeczny wzrasta, masz coś czego nie ma Twój kolega. No i do tego możesz dostać zieloną kartę. Zastanawiam się na jakiej zasadzie zawiera się tutaj związki małżeńskie, skoro niektórzy mówią wprost, że wzięli ślub bo rodzice tego chcieli, albo kobiety mówią, że chciały mieć dziecko więc należało kogoś szybko znaleźć. Gdzie tu miejsce na jakieś uczucia? Ok., wiem że to nie reguła, ale opiszę sytuację, która przytrafiła się mi osobiście i pokazała mi jak skrajnie można podejść do kwestii małżeństwa.
Szłam sobie po śniadanie, kiedy drogę zajechał mi jakiś chłopaczek o wyglądzie komara(szpara między zębami, odstające uszy i wzrok wariata). Z zachwytem zapytał mnie:’Jesteś studentką z wymiany?, krzywiąc się i uciekając(zatrzymał mnie na środku ulicy) odkrzyknęłam „Tak” i śmignęłam na chodnik. Zaparkował skuter i pobiegł za mną. „Bo ja bym chciał się uczyć angielskiego, a tutaj ciężko znaleźć kogoś do nauki”, ciekawe że dzień wcześniej rozmawiałyśmy o tym z dziewczynami, że można tak dorobić, „Zapłacę Ci 500 dolarów za godzinę lekcji”. Pomyślałam sobie, no dobra, stawka super, pieniądze potrzebne, koleś mówi po angielsku całkiem dobrze, ok. Wymieniliśmy się numerami telefonów i ustaliłam termin pierwszej lekcji na poniedziałek 17:00 w bibliotece. Już na początku Edward zapytał mnie „Jesteś mężatką?” no i tutaj mnie totalnie zatkało, acz doświadczenie z Holandii szybko mi pomogło: „Nie, ale jestem zaręczona i biorę ślub w sierpniu”. Entuzjazm Edka szybko opadł i wystawił kawę na ławę- on chce się uczyć angielskiego, bo chce mieć Amerykańską żonę. Jest bardzo zajęty, bo pracuje w ubezpieczeniach, więc cały dzień jeździ i podpisuje z ludźmi umowy, on nie ma czasu na jakieś randki czy coś takiego i ja, skoro nie mogę zostać jego żoną, mam go nauczyć jak bardzo szybko poznać i poślubić Amerykankę. Bardzo musiałam się powstrzymywać, żeby nie wyśmiać go i nie powiedzieć mu co tak naprawdę myślę o tym planie(wyobraziłam sobie go z Kają, naszą Amerykanką, która podnosi ciężary i jest od niego o jakieś 20cm wyższa). Cały mój plan lekcji szlag trafił. Jedyne co mogłam z siebie wydukać to „eee” i „ehhhm”. Stwierdziłam, że niestety nie potrafię go tego nauczyć, ale możemy po prostu rozmawiać o życiu na zachodzie, różnicach kulturowych itp. Edek się zgodził, acz dalej cisnął, że on chce się uczyć „american life” bo chce mieć „american wife” . Pierwsza lekcja poszła nawet całkiem, rozmawialiśmy o small talk i o tym jak zagadywać ludzi i rozpoczynać znajomość. Jednak  Edek sprawił na mnie wrażenie wariata, który uciekł z czubków i zaczęłam się go bać, chociaż ma jakieś 150cm wzrostu i waży 30kg. Po tym jak Edek zaczął do mnie dzwonić codziennie wieczorem(nie odbierałam), stwierdziłam że dla własnego bezpieczeństwa lepiej zrezygnować. W końcu odebrałam. Edek zaprosił mnie na kolację, odmówiłam grzecznie tłumacząc po raz kolejny, że jestem zaręczona, a poza tym przecież mówiłam mu, że nie będziemy przyjaciółmi i na nic nie ma liczyć bo poskarżę się mojemu narzeczonemu, a ten może mu zrobić krzywdę. Bardzo zawiedziony przeprosił mnie i się rozłączył. Po 15 minutach znowu zadzwonił, tym razem żeby mnie poinformować, że on jednak nie ma czasu się uczyć angielskiego. Dawno nic mnie tak bardzo nie ucieszyło! Jednak ogólna refleksja jest bardzo smutna. Nie wiedziałam, że ktoś tutaj może mnie potraktować jak towar. Smutne jest to że oni myślą o białych kobietach, i ogólnie o kobietach w takich kategoriach. 

sobota, 22 października 2011

Jak mieszkają Tajwańczycy?

Po obejrzeniu zdjęć z Miaoli, ktoś zapytał mnie czy wszystkie domy wyglądają tutaj jak po przejściu huraganu. Oczywiście, że nie, ale zauważyłam że Tajwańczycy raczej nie przywiązują wagi do tego jak wygląda ‘budynek’ w którym zamieszkują. Jest tak dlatego iż w większości mieszkania są wynajmowane, a poza tym dbanie o zewnętrzny wygląd mija się z celem, kiedy wilgotność wynosi 90% i wszystkie miejskie brudy dosłownie przyklejają się do domów, samochodów i ludzi. 
Do tego należy dodać wszystkie tajfuny i trzęsienia ziemi, które rokrocznie robią dość duże zniszczenia na wyspie. Staram się to zrozumieć, ale jednak brakuje mi piękna europejskich miast, gdzie nawet jeżeli kamienica jest stara i zaniedbana, możemy się dopatrzeć jakiś ładnych szczegółów. Tutaj takie piękno jest niesamowicie drogie i tylko w bogatych dzielnicach można coś takiego spotkać. Widać to również po ludziach- wielu Tajwańczyków(zarówno kobiety jak i mężczyźni) nie zwraca uwagi na to jak wygląda. Ostatnio na przykład widziałam dziewczynę z wielkim napisem „Bitch”(suka)na koszulce, mała przestraszona, chudziutka dziewczynka z takim tekstem. Sądzę, że nie miała pojęcia co znaczy to słowo.
I tak: można wyglądać jak żebrak, mieć dom pozbijany z desek i blachy, ale równocześnie można mieć 3 smartfony, Ipada i jeździć tajwańskim odpowiednikiem Lexusa- Luxgenem(nawet nad nazwą się nikt nie głowił, żeby nie było wątpliwości). Muszę jednak przyznać, że podoba mi się to, że wszędzie porozstawiane są roślinki. Naprawdę bardzo poprawiają ogólne wrażenie miasta.
Postanowiłam zrobić kilka zdjęć budynków, żeby Wam trochę przybliżyć, jak wyglądają ulice Taichung. Ciekawostka: Jeżeli budynek ma do 3 pięter, nie robi się fundamentów. Co po fundamentach, jeżeli jutro może być trzęsienie ziemi i chałupa i tak się zawali?
To są mieszkania w centrum.



Przeważnie wygląda to tak jak tutaj, na górze mieszkania, na dole interes.
Na takiej małej przestrzeni za ogródek musi służyć kawałek chodnika przed domem.

Ogródek na dachu to luksus.
To są warsztaty i sklepiki.

 Zdarzają się też ładniejsze miejsca:


A tak wygląda mój akademik, od lepszej strony(od zewnątrz). Czerwonym kółkiem zaznaczyłam mój balkon.

środa, 19 października 2011

"Czuję się jak zwierze"

Tak jak pisałam wcześniej, biały człowiek jest tu swego rodzaju atrakcją, na którą należy się napatrzeć, bo następna szansa może się nie pojawić. Było to dla mnie dziwne, bo przecież w Europie takie bezczelne wgapianie się w kogoś, jest szczytem chamstwa i można mieć z tego powodu duże problemy. Dzieci są oczywiście wyjątkiem, ich reakcje na ‘obcego’ są raczej urocze niż denerwujące. Małe dzieci pokazują na ciebie palcami, większe z wrzaskiem ‘Mamo! Mamo! Obcy!’ uciekają do rodziców, jednak najfajniejsza sytuacja spotkała mnie ostatnio w supermarkecie na dziale warzywnym. Wybieram sobie mango, a mały chłopczyk, który siedzi w wózku obok, ni stąd ni z owąd do mnie: ‘I love you’. Na początku opadła mi szczęka, a później zaczęłam się śmiać i odpowiedziałam ‘I love you too’, mały zaczął się cieszyć i pojechał z mamą na dział mięsny.
Czasem jest śmiesznie, tak jak tutaj kiedy obległo mnie kółko fotograficzne.
Całkiem śmieszna była też sytuacja, która zdarzyła się nam na początku. Szukałyśmy banku, żeby wymienić pieniądze i łaziłyśmy po centralnej dzielnicy. W końcu nie mogąc nic znaleźć, przystanęłyśmy na chwilę żeby się zastanowić gdzie iść dalej. Nagle ze sklepu wyskoczyło 5 babek, które jak się okazało były fryzjerkami. Obległy nas i zaczęły łamaną angielszczyzną pytać o wszystko co im wpadło do głowy łącznie z „Czy mogę dotknąć Twojego nosa?”, „Czy Twoje włosy są naturalne czy doczepione?”, „Czy masz soczewki czy to naprawdę niebieskie oczy?” itd. Itp.  Ciekawe, że nigdy nie lubiłam swojego krzywego nocha, a oczy nie wydawały mi się jakieś super niebieskie, no i jestem naturalną blondynką(jak z kawału). Tutaj panienki piszczały i chichotały jak najęte nad moją ‘innością”, po czym zaczęły badać ile właściwie mam wzrostu i co będzie jak założę obcasy, komedia…
Czasem tragicznie i rozważam zakup T-shirtu z takim znaczkiem.
W takich sytuacjach jest mi trochę głupio, ale jeszcze gorzej czuje się moja Zośka. Zosia jest Koreanką i za każdym razem kiedy ktoś się na mnie gapi jak na dziwoląga, jest jej głupio. Pytam ją dlaczego i mówi wtedy, że przecież jest Azjatką i jest jej wstyd, że inni Azjaci tak robią, bo to jest bardzo niemiłe i nieuprzejme. Po drodze z Miaoli Zośce było dane odczuć jak to jest być dziwolągiem. To była bardzo nie miła sytuacja, ale po kolei. Wsiedliśmy do pustego pociągu z Miaoli do Taichung. Siedliśmy po obydwu stronach wagonu(wagony podobne do tych w metrze), nie wiem dlaczego ale Tajwańczycy po jednej stronie, a obcokrajowcy po drugiej, śmialiśmy się, żartowaliśmy, aż dosiadł się do nas pan w garniturze. Siadł po stronie Tajwańskiej i już na początku zaczął się na nas gapić z rozdziawioną paszczą. Zośka zaczęła się denerwować, ale w końcu wyśmialiśmy go i wróciliśmy do naszej rozmowy. Pan był bardzo niezadowolony, że nie zwracamy na niego uwagi, więc zaczął popisywać się swoją angielszczyzną. „Hello, goodbye, thank you, goodnight, America ma?”(Cześć, do widzenia, dziękuję, dobranoc, jesteście z Ameryki?). Kenny i Amanda popatrzyli na niego ze złością i zaczęli coś radzić pod nosem po chińsku, w końcu kazali nam nie zwracać uwagi. Nie zwracałyśmy, do momentu kiedy koleś wyciągnął aparat i na beszczela, zaczął nam trzaskać fotki. Wtedy Zośka straciła cierpliwość i po raz pierwszy odkąd ją poznałam zaczęła przeklinać po angielsku, mówiąc „Fuck! I feel like an animal”(K***! Czuję się jak zwierze!). Wtedy cierpliwość stracił Kenny, ale nie chcąc jednak wszczynać awantur z głupolem, zamienił się z R. na miejsca i siadł naprzeciwko. Facet stracił odwagę, ale dalej gapił się na nas jak na małpy w zoo. Kiedy zaczęłam mówić po polsku, o mało nie spadł z fotela. Przejechał jeszcze  2 przystanki i wysiadł. A my- małpy, wróciłyśmy do Taichung i do dziś zastanawiamy się czy przypadkiem nasze zdjęcia nie trafiły na Facebooka, albo jeszcze gdzie indziej…

poniedziałek, 17 października 2011

Magiczne Lugang.

W Taichung ciężko wytrzymać w weekendy. Zastanawiamy się co robią wtedy Tajwańczycy, jakoś nie wierzę, że można cały weekend grać w Mahjong, albo siedzieć przed komputerem. Oszczędzając pieniądze na podróż do Kaohsiung(południe), wybrałyśmy małe, portowe miasteczko na północ od Taichung- Lugang. Dziewczyny usłyszały o tym miejscu od profesora, który je polecił. Nasi rówieśnicy usilnie chcą nas wysłać do Tajpej, co na pewno nastąpi, ale nie koniecznie w najbliższej przyszłości.
Lugang było bardzo ważnym portem za panowania ostatniej chińskiej dynastii cesarskiej- Cing. Później, za pewne za sprawą Japończyków podupadło, a dzisiaj nie ma już portu. Zostały za to piękne, stare świątynie, klimatyczne i bardzo wąskie uliczki i piękne budynki. Nieoczekiwanie spotkałyśmy tam koleżankę z Taichung, cóż Tajwan jest mały. Dobrze mieć tłumacza zwiedzając świątynie i kupując jedzenie.
Jedzenie w Lugang jest o połowę tańsze niż w Taichung, dlatego spróbowałyśmy wielu specjałów miejscowej kuchni i muszę szczerze przyznać, że WSZYSTKO(nawet to na patyku) było bardzo dobre. Wrócimy do Lugang jeszcze nie raz, chociażby na zakupy- pamiątki, herbata, buty, wszystko jest tańsze, a wybór przeogromny.
Maski papierowe, których używa się w obrzędach religijnych i jako odstraszacze złych duchów.
Załapałyśmy się na procesje- przeniesienie figury bóstwa z jednej do drugiej świątyni.
Stare uliczki Lugang.
Najwęższa ulica na Tajwanie Mu-Lu
Japońskie bungalowy, w środku pracownie i sklepiki miejscowych artystów.
Kombinezon z trawy morskiej
W końcu znalazłam swój rozmiar buta!
Uwaga tak wyglądała antyczna chińska bielizna!
Zdjęcia ze świątyń Lugang to materiał na osobnego posta.

Nie mogłam się oprzeć...
Smażone świerszcze, bardzo pikantne.

niedziela, 16 października 2011

Impreza, impreza.

W piątek 14 października, półtorej miesiąca od naszego przyjazdu, odbyło się oficjalne przyjęcie powitalne. Zorganizowało je nasze ukochane, nieudolne i nikomu do niczego nie potrzebne OIA(czyli biuro współpracy międzynarodowej). Jako że większość studentów z wymiany miało z OIA tylko problemy, nikt specjalnie nie chciał iść. Jednak wszystkich skusiła darmowa wyżera(nawet Niemców). Panie z OIA, które na co dzień najchętniej by nas wszystkich otruły, uśmiechały się do nas ze szczerością porcelanowych lalek. Usadzili nas i zostaliśmy oficjalnie powitani przez rektora(bardzo sympatyczny, ale ‘na górze’ chyba nie wiedzą jak funkcjonuje OIA, chociaż na UO jest identycznie). Zapobiegliwi organizatorzy puszczali aplauz z mp3, co wywołało salwę śmiechu na widowni. W ramach układu artystycznego wystąpił Feisy z Ghany i uczył wszystkich afrykańskich tańców, co wywołało jeszcze większą wesołość. W końcu pozwolono nam jeść. Jedzenie było bardzo dobre, do tego w rogu Sali ustawiono samowary z herbatą. W pewnym momencie, nie wiadomo skąd pojawił się wielki Hindus(2 metry jak na Azjatę to naprawdę anomalia) z litrową butelką, czegoś bardzo podejrzanego. Bez jakiej kol wiek konspiracji otworzył jeden z samowarów, w którym kończyła się herbata, wlał zawartość butelki, dopełnił Spritem, po czym rzucił flaszkę pod stół, napełnił sobie kubek i oddalił się. Ekipie europejskiej zaświeciły się oczy i postanowiliśmy spróbować tego wynalazku. Jednak polska, ukraińska i rosyjska wódka jest najlepsza. Myślałam, że Hindusi nie piją, bo zabrania im religia, teraz już wiem że nie jest to jedyny powód…
Pozdrawiam Tych, którzy wrócili rankiem, następnego dnia. Więcej zdjęć wrzucę, jak je zdobędę.
Dalsza impreza była raczej drętwa, więc przenieśliśmy się do pobliskiego baru. Czesi, Amerykanie, Koreańczycy, Japonki, Polki, Tajki, Tajwańczycy, Włosi, Hindusi, Filipińczycy i Niemiec. Po kilku piwach intensywna wymiana językowa, zeszła na bardziej potoczny język, szczególnie gdy Woo Joo(Koreańczyk) zaczął się popisywać znajomością bluzgów, które słyszał będąc w Polsce. Nawet Tajwańczycy pękli i nauczyli nas czego lepiej nie mówić, ale co dobrze rozumieć… Zdecydowanie impreza w barze, była lepsza niż impreza OIA. I mogę Wam teraz napisać po koreańsku: 사랑해(saran hen), japońsku 愛し(ai szy te) i tajsku ผมรักคุณ(szalakhun)- kocham Was(Cię).
Niestety w Taichung panuje imprezowy deficyt. Wstęp do klubów kosztuje nawet 60zł! I to nie jakiś super ekstra klubów, tylko czegoś na poziomie opolskiej Ciny. W środy są Ladies Night i dziewczyny mogą wejść za darmo, jeżeli są na szpilkach, co w moim przypadku tutaj raczej niemożliwe, bo gdy założę szpilki, wezwą weterynarza, żeby uśpił i zabrał żyrafę, z powrotem do ZOO.

piątek, 14 października 2011

Smoka Wawelskiego historia prawdziwa.

Pewnej nocy odkryłam tajemnicę szewczyka Dratewki. Tak naprawdę szewczyk Dratewka nazywał Sze Czy Dang (czyli: Ekstrawaganckie jedzenie z patelni) i był właścicielem sieci bud z chińskim jedzeniem, prekursora takich sieci jak KFC czy McDonalds. Sze Czy przybył do Krakowa negocjować z Krakiem wejście na krakowski rynek. Krak jednak nie chciał się zgodzić, a negocjacje trwały bardzo długo. Sze Czy postanowił użyć podstępu. Przywiózł z Chin jajo smoka, które ukrył pod Wawelem. Kiedy smok się wykluł karmił go najlepszymi kąskami do momentu kiedy wyrósł i upasł się, dostatecznie do tego by móc nim szantażować Kraka. Jeżeli Kraków nie chce jeść chińszczyzny to sam zostanie zjedzony przez smoka, stwierdził Sze Czy. Smok zaczął terroryzować Kraków, ludzie bali się wychodzić z domów. Kiedy Krak zgodził się w końcu podpisać umowę, wniebowzięty Sze Czy postanowił zrobić przyjemność swojej bestii i nakazał przygotować swoją firmową potrawę- barana w ziołach z sekretną przyprawą zwaną Wei Dzi. Smok pożarł barana z apetytem i położył się spać. Około 3 w nocy obudziło go potworne pragnienie, pobiegł więc nad Wisłę napić się wody, jednak żadna ilość nie mogła zabić pragnienia. Pił więc i pił, i pił, i pił, aż w końcu pękł z hukiem. Następnego ranka Krak zerwał umowę z Sze Czy napuszczając na niego sanepid, który zamknął wszystkie budy. Wściekły Sze Czy powrócił do Chin gdzie zbił majątek na przyprawie Wei Dzi, zwanej po polsku glutaminianem sodu.
Smok Wawelski pękający z hukiem.
Powyższa historia jest oczywiście w całości zmyślona przeze mnie. W piątek głodna jak… smok(?) pobiegłam kupić sobie kolację na nocny targ. Wybrałam sobie kurczaka w sezamie. Pani sprzedawczyni chciała, żeby jej kurczak bardzo mi smakował i posypała moją porcję wszystkimi możliwymi przyprawami. Spałaszowałam kurczaka, pokręciłam się po okolicy i wróciłam do akademika. Około 3 w nocy obudziło mnie pragnienie, którego żadna ilość wody nie mogła ugasić, sen miałam z głowy. W końcu zrozumiałam, czym była dziwna szara przyprawa. Miejscowi zajadają ogromne ilości glutaminianu sodu, używanego wszędzie w czystej postaci. O ile w Polsce też występuje we wszelkich Vegetach i gorących kubkach, to nigdy w takiej ilości. Mimo iż pochodzenie glutaminianu sodu jest naturalne- Japończycy otrzymali go z wodorostów, to może on powodować wiele chorób (z rakiem mózgu włącznie). Oczywiście przemysł spożywczy nigdy tego nie przyzna, bo jest on bardzo tanim polepszaczem smaku. Jakoś po ‘nocy z glutaminianem’ nie umiem uwierzyć w zapewnienia, że jest on nieszkodliwy, jeżeli tak to dlaczego w Korei Płd. zakazano jego używania? Dlatego będąc w Chinach czy na Tajwanie należy zawsze mówić „Bu jao wei dzi”- „nie chcę glutaminianu”, bo jeżeli nic nie powiemy dostaniemy pół słoika. 

środa, 12 października 2011

10.10.100 *

Oficjalna nazwa państwa brzmi Republika Chińska, a nie Tajwan. Tajwan to nazwa jednej z prowincji republiki, która została proklamowana 100 lat temu. Mimo, iż Chińska Republika Ludowa(czyli Chiny kontynentalne) przewyższa Republikę Chińską(Tajwan) pod prawie każdym względem- od terytorium po wskaźniki ekonomiczne, to Tajwańczycy twierdzą że władza nad kontynentem należy do nich, mimo iż chwilowo sprawują ją komuniści. Upraszczając sprawę, sytuacja jak w Polsce za komuny, kiedy był rząd komunistyczny i rząd londyński- emigracyjny. Dlatego 10 października to narodowe święto na Tajwanie, obchodzi się rocznicę powołania Republiki Chińskiej, do której doprowadziła rewolucja Xinhai z 1911r. Obalono wtedy ostatnią chińską dynastię Qing(czyt. Cing). W 1949r po zwycięstwie komunistów w Chinach i ucieczce nacjonalistów na Tajwan, doszło do faktycznego podzielenia się państwa na RCh i ChRL, chociaż żadna ze stron do dzisiaj nie uznaje tej drugiej. Pojawienie się Chińczyków, nie wywołało zadowolenia u rdzennych mieszkańców Tajwanu, którzy zaczęli być traktowani przez przyjezdnych jako obywatele drugiej kategorii i tępieni jak tylko się dało. Tajwańczycy nie mieli nic do powiedzenia w sprawach państwa, nie dopuszczano ich do sprawowania urzędów, aż do późnych lat 70’. Do dzisiaj ludzie są bardzo wrażliwi kwestię pochodzenia. Lepiej nie stwierdzać „Jesteś Chińczykiem”, bo chociaż tak wynika z oficjalnej nazwy państwa, można zwyczajnie dostać fangę w nos. Z drugiej strony nie należy mówić „Jesteś Tajwańczykiem”, bo można się natknąć na Chińczyka, który bardzo się zdenerwuje, nawet jeżeli urodził się na Tajwanie, tak jak jego rodzice.  Nie jest to zresztą sprawa marginalna, tutaj nawet politycy licytują się kto jest bardziej tajwański, a kto bardziej chiński.
Rewolucja Xinhai wybuchła 10 października 1911r. Czyli 100 lat temu. Miałam więc wielkie szczęście, że się załapałam na obchody 100lecia państwa. Wybrałyśmy się na operę rockową „Marzyciele” do amfiteatru w Taichung. Niestety nie mogę nigdzie znaleźć jej fragmentów, mimo iż była transmitowana przez telewizję. Bardzo mi się podobała(była przetłumaczona na angielski), akcja toczyła się równolegle sto lat temu i dziś. Była to historia 20 letniego chłopaka, który marzy, żeby jego grupa taneczna wystąpiła na obchodach 10 października, a w trakcie przygotowań dowiaduje się że jego pradziadek walczył w Xinhai i zginął mając tyle lat co on. Opera trwała półtorej godziny, na koniec prezydent Tajwanu zdmuchnął świeczki z wielkiego tortu, a organizatorzy wypuścili w niebo tysiące gołębi zrobionych z... białej gumy.
Gumowe gołębie mają ten plus, że przynajmniej nie narobią na publiczność.


Bardzo spodobało mi się, że Tajwańczycy i Chińczycy tak radośnie świętowali swoją rocznicę. Tak jak my mają niełatwą i tragiczną historię, ale myślę że moglibyśmy się na nich wzorować kiedy za 7 lat będziemy obchodzić 100 rocznicę odzyskania niepodległości.
Ogólnie Tajwan ma genialnych speców od promocji. Ich filmy reklamowe rokrocznie zdobywają nagrody, każdy turysta przybywający do jakiegokolwiek miasta otrzymuje ZA DARMO mapę i mnóstwo innych folderów o atrakcjach danego miejsca.  A z okazji 100 rocznicy wykupiono czas reklamowy na Times Square w Nowym Jorku i przez cały dzień leciały tam spoty dotyczące Tajwanu.
My powinniśmy się jeszcze dużo nauczyć, bo mimo iż ostatni filmik promocyjny o Polsce(ten z udziałem zachodnich gwiazd), nie był zły to afera z prawami autorskimi, która wybuchła po jego wyemitowaniu, raczej wizerunkowi Polski nie pomogła.

* 10.10.100 to prawidłowy zapis daty- miesiąc, dzień i rok (rok 1 to 1911 czyli powstanie RCh)