czwartek, 29 września 2011

Made in China

Na lekcjach chińskiego mam powtórkę z tematów o rodzinie i domu. Określanie członków rodziny jest o tyle skomplikowane w chińskim, że każda relacja ma inną nazwę, np. nie można rozróżnić swoich braci przymiotnikiem ‘starszy’ lub "młodszy"’, mówi się „gege”- starszy brat i „didi”- młodszy brat, tak samo jest z siostrami("dziedzie" i "meimei"). Im dalsza relacja tym trudniej, rozróżnia się bowiem czy wujek jest bratem ojca, czy mamy i czy jest to starszy brat czy może młodszy i tak dalej z siostrami, dziadkami i całą rodziną. Strasznie to pokomplikowane, szczególnie, kiedy trzeba nauczyć się wszystkich znaczków, dla wszystkich członków rodziny.
Dlaczego o tym mówię? Po wczorajszej rozmowie z koleżanką, na temat zepsutych jedynaków, zaczęłam myśleć o dzieciach w Chinach. Pomyślcie sobie, że tam są same jedynaki! W niektórych przypadkach rodzice mogą starać się o pozwolenie na drugie dziecko(jak to brzmi…). W jakich przypadkach? Np. jeżeli pierwsze dziecko jest niepełnosprawne, albo (o zgrozo!) jeżeli jest dziewczynką. Nawet jeżeli zostaje spełniony jeden z dwóch warunków, rodzina musi poczekać 4lata i dopiero starać się o drugiego potomka. Co z dziećmi „nadprogramowymi"? Większość nigdy się nie rodzi- aborcja wykonywana jest zarówno za zgodą matki, jak i bez zgody. Jeżeli dziecko się już urodzi, rodzice muszą płacić „opłatę za obsługę”- czyli kary finansowe, a do tego opłaty za posyłanie ‘nadprogramowego’ dziecka do szkoły i opiekę medyczną. Dlatego drugie dziecko jest luksusem, na który mogą sobie pozwolić tylko bogaci i zajmujący wysokie stanowiska w państwie(ci nie płacą w ogóle).
Znak w Syczuanie: "Zabrania się porzucania, dyskryminacji lub zabijania dziewczynek".
Poczytajcie sobie więcej na Wikipedii.
W kulturze chińskiej bardziej pożądanym jest syn. Jak urośnie to pomoże na polu, będzie lepiej zarabiał, utrzyma starzejących się rodziców. Córka po ślubie stanie się członkiem innej rodziny, więc jaki z niej pożytek? Ofiarami aborcji padają więc głównie dziewczynki, nawet tej późnej aborcji. Urodzone już są często porzucane przez rodziców i lądują w sierocińcach, które są piekłem na ziemi. Chińczycy nie chcą córek. Takie myślenie sprawiło, że w 2020 będzie w Chinach 30mln więcej mężczyzn niż kobiet. W Indiach jest podobnie, też brakuje kobiet. Co będzie za 50 lat? Chińczycy będą najeżdżać Europę, jak kiedyś Turcy i będą porywać kobiety na żony?
Chińskie dzieci używają jednak słowa ‘brat’ i ‘siostra’- określają tak swoich kuzynów- dzieci, braci i sióstr swoich rodziców. Co jednak za kilkanaście/kilkadziesiąt lat? Jedynacy będą mieli swoje dzieci- po jednym na rodzinę  i te dzieci nie będą miały już kuzynów, czyli ‘braci’ i ‘sióstr’. Dostaną wtedy od ciężko i długo pracujących rodziców komputery, PSP, Ipady i inne I-zabawki, ale nie będą wiedziały jak to jest bawić się w ganianego z rodzeństwem i kuzynostwem, nie mówiąc już o tym że kompletnie nie będą umiały się dzielić niczym z innymi. I kto będzie za 50 lat pamiętał jak skomplikowanym było przedstawianie swoich bliskich innym? Czy jest sens się tego uczyć skoro ta cała, piękna część języka pójdzie w zapomnienie, tak jak rodzinne świętowanie Festiwalu Księżycowego czy Nowego Roku.

środa, 28 września 2011

Godżilla na basenie.

Już prawie się przyzwyczaiłam do tego, że ludzie wytykają mnie palcami na ulicy, a małe dzieci z wrzaskiem uciekają do rodziców, albo krzyczą głośno „Wai guo Ren!”(obcy!). Czasem w ogóle nie zwracam na to uwagi, albo po prostu się śmieję. Nigdy nie myślałam, że mój bardzo standardowy wzrost- 178cm, sprawi mi tyle problemów. Wystawanie ponad tłum na bazarze czy w kolejce, jest całkiem fajne- wszystko widać, nie dusi się człowiek i nie zgubi. Dzisiaj przekonałam się jakie śmieszne sytuacje mogą spotkać wysokiego człowieka w Azji.

Zapisałam się na pływanie. Zdjęcia basenu w folderze- suuuper, wymiary olimpijskie- 50x25m, słupki do skakania, obok drugi mniejszy basen, sauna i jacuzzi. No po prostu raj, w Polsce jest tylko kilka basenów o takich wymiarach(niedługo Politechnika Opolska będzie miała swój). Niestety już pierwsze zajęcia na basenie, zweryfikowały moją ocenę. 50 metrowy basen jest, ale ma tylko 160cm głębokości, nie mam pojęcia po co w takim razie słupki do skoków. Drugi basen ma 110-130cm. Jak wyglądają zajęcia? Komicznie. Najpierw jest 15 minutowy wykład o tym co będziemy robić(nic nie rozumiem, całość po chińsku), później 10 minutowa rozgrzewka, prowadzona przez asystenta naszego instruktora. Później wszystkich zapędzają do korytarza i puszczają zimną wodę z rur(sceny jak z filmu o więzieniach, dziewczyny piszczą, przewracają się, a ja stoję w szatni i robię wielkie oczy), że niby prysznic. Później instruktor pokazuje jak powinno, a jak nie powinno się wchodzić i wychodzić z basenu. Po piątym z rzędu pokazie, pytam Zośki, czy ja mam halucynacje, czy to się dzieje naprawdę. Następnie mamy przejść basen od brzegu do brzegu, zanurkować, zanurkować i obrócić się, aż w końcu instruktor robi w wodzie fikołka do przodu, co wywołuje dziki aplauz wśród uczniów, każdy próbuje zrobić, ale z marnymi rezultatami. Wszystko dzieje się na głębokości(?) 110cm, koleś każe mi zrobić fikołka, robię, tłukę sobie łokieć o dno. Strasznie mi głupio bo jak się wyprostuję to na 110cm, woda sięga mi do pępka, 2 metry dalej na 130cm stoi dziewczynka, woda sięga jej do brody, patrzy na mnie „spod byka”, bo nie wychodzą jej fikołki. Zajęcia trwają 2 godziny i w większości facet każe robić różne głupie rzeczy, dobre chyba dla 3-latków(uklęknij na dnie, dotknij ręką dna itp.), a nie studentów. Mimo wszystko zajęcia strasznie mnie zmęczyły, założę się że od powstrzymywania się od śmiechu, pękło mi co najmniej jedno żebro. Za tydzień chyba sobie odpuszczę basen i pojadę do Muzeum Nauki, bo w środy wstęp na płatne wystawy jest za free. Nauczka: nie należy ślepo ufać folderom promocyjnym.

wtorek, 27 września 2011

Polski 'pijar'

Zawsze chce mi się śmiać, kiedy jakiś głupi wyskok naszych polityków za granicą, jest komentowany w kraju tekstami typu „wstyd na cały świat”, a potem przeżywany i przeżuwany przez wszystkie telewizje następny tydzień. Nie oszukujmy się, że poza granicami Polski, kogo kol wiek to obejdzie. Na szczęście, bo(tutaj bym się wypowiedziała o naszym prezydencie, ale jeszcze mnie zamkną jak tego kolesia z antykomor.pl)…
Moja amerykańska nauczycielka, zapytała czy Polska jest w UE, a pod koniec zajęć, zaczęła opowiadać o prezydencie jakiegoś europejskiego kraju, który zginął w katastrofie lotniczej i nagle popatrzyła na nas i przypomniało się jej, że to chyba prezydent Polski. Kobieta ma wyższe wykształcenie(Uniwersytet Stanu Georgia).
Jestem mile zaskoczona wiedzą Tajwańczyków na temat Polski. Niemal każdy, wie chociaż gdzie znajduje się ów dziwny kraj i kto to był Chopin, co na zachodzie Europy jest rzadkością(kiedyś pewna Holenderka zapytała mnie czy Polska leży w Afryce). Kilka osób znało nawet kilka faktów z naszej historii, co już kompletnie mnie rozbroiło. Głupio było się wtedy przyznać, że mój kraj nie uznaje ich niepodległości, a większości ludzi Tajwan, kojarzy się z naklejką na sprzęcie RTV „Made In Taiwan”. A teraz sami przed sobą, co wiecie na temat Tajwanu? Stolica, lokalizacja? Biję się w pierś i przyznaję, że zanim zaczęłam się uczyć chińskiego, nie wiedziałam prawie nic.
Dzisiaj na zajęciach dyskutować mieliśmy o samobójstwach w krajach Skandynawii, ale skończyło się na obniżeniu ratingu USA. Donna kazała nam oceniać swoje kraje w skali od 1(najwyższa ocena)- 10(najniższa), pod względem szczęścia obywateli, gospodarki, polityki itp. wyniki okazały się bardzo ciekawe. Japonki oceniły swój kraj na 8, bo Japonia jest bogata, młodzi ludzie mają przed sobą dużo perspektyw itd. Koreańczycy stwierdzili, że dają sobie tylko 3, bo mają nieudolny rząd i muszą ciężko i długo pracować(po 10 godzin dziennie), a później opłacić wysokie podatki. I. wystawiła Polsce 5, z czym się totalnie nie zgodziłam, ale o tym później. Tajwańczycy oceniali swój kraj od 2 do 9. Uzasadnienie, chłopaka który wystawił 9, bardzo mnie rozbawiło. Donna: 2?! Dlaczego tylko 2?! Chłopak: Bo na Tajwanie nie ma sztuki i jest mało muzeów. Donna: Zaraz, eee, sztuki, masz na myśl A-R-T(SZTUKĘ), dlatego tak nisko? Chłopak: Tak, miasta są brzydkie, jest mało zieleni. W klasie cisza. Nie wyrobiłam i po zajęciach podchodzę i pytam: Dlaczego tak nisko, z czym porównujesz i gdzie byłeś, że tak myślisz? Chłopak: Nie byłem za granicą, ale znajomi mówili mi, że inne kraje są o wiele ładniejsze i jest o wiele więcej muzeów. Ja: A byłeś we wszystkich muzeach Taichung, może coś polecisz? Jesteś z Taichung? On: Tak, urodziłem się tutaj. Byłem w Muzeum Nauki. Ja: Tylko? On: Reszta mnie nie interesuje. Ja: To dlaczego mówisz, że jest mało muzeów. On: Eee, hmmm, noo… [cisza]. A podobno narzekanie jest naszym narodowym sportem.

Jest jeszcze jedna rzecz, która łączy Polaków i Tajwańczyków. I oni i my mamy silny pociąg do Ameryki. Oczywiście z punktu widzenia geopolitycznego, to logiczne. My chcemy oprzeć się Rosji, oni muszą mieć dużego sojusznika, bo Chiny wciąż uznają Tajwan za część swojego terytorium. I nam i im Amerykanie wcisnęli używane F16, a teraz i my i oni mamy problem, bo ktoś musi to padło wyremontować. Dzisiaj na Onecie, znalazłam nawet artykuł o tym, że Chiny zagroziły ochłodzeniem stosunków z USA, jeżeli ci wyremontują tajwańskie samoloty. Kiedy Polacy kupili F16, Rosjanie rozmieścili na terenie Białorusi nowe rakiety przeciwlotnicze.
Uwielbienie Tajwańczyków dla Ameryki, wyraża się w samej nazwie Mei Guo(Ameryka)- piękny kraj. Czasem irytuje mnie kiedy wszyscy pytają „Ni szy Mei Guo Żen ma?”(Jesteś Amerykanką?/biała twarz= Ameryka), ale kiedy odpowiadam „Bu szy. Ło szy Polan Guo”, mówią , już po angielsku „Aaa! Chopin, Europe itp.” 

Co do mojej oceny Polski. Nie zgadzam się z I. że większość jest zła, brudna i w ogóle fuu i trzeba wszystko zmienić. Trzeba zobaczyć coś więcej niż rodzinne miasto(w tym przypadku ‘stolyce’), chociażby po to żeby umieć uzasadnić swoje zdanie. Według mnie Polska zasługuje na 7 albo nawet 8. Nie doceniamy tego co mamy, tego że nie jesteśmy tak zepsuci i napuszeni jak chociażby Niemcy, że mimo wszystko wciąż nam się chce, uczyć, walczyć o siebie, rozwijać. Nawet za to, że łatwiej nam się uczyć języków obcych, bo przecież nasz jest najtrudniejszy na świecie. Dopiero w międzynarodowej klasie, doszło do mnie jakim ułatwieniem w nauce są dla mnie „sz”, „cz”, dż”, dźwięki obecne w chińskim, dla reszty klasy będące wielkim problemem. Nie doceniamy tego, że możemy wyjść na łąkę czy pole i cieszyć się przestrzenią. Spójrzcie na satelitarną mapę Tajwanu, całe wschodnie wybrzeże to jedno wielkie miasto! My jeszcze wciąż w coś wierzymy i nie są to Pokemony czy Gwiezdne Wojny. Oczywiście jest i ‘ciemna strona mocy’- za sytuację polityczną, odjęłam 2 punkty, może znajdą się jacyś Jedi i przywrócą równowagę? 
Jako, że świat mało wie o Polsce(chociaż nam trudno to przyjąć do wiadomości), wizerunek naszego kraju zależy od głównie od nas. Biedna Polska wystarczająco się już wycierpiała, żebyśmy jeszcze na nią pluli.
Chcieć znaczy móc- polski samochód Leopard, kosztuje 125000 euro, a złożenie jednego trwa miesiąc. Jest tak wiele rzeczy z których możemy być dumni, a nawet o nich nie wiemy. Narzekanie jest łatwe, ale może jednak warto się czasem wysilić i zastanowić nad tym co dobre?

poniedziałek, 26 września 2011

Ciemność widzę, ciemność...

Jako, że prawie co tydzień mam „poniedziałkowe postanowienia”, dzisiaj postanowiłam, że wstanę o normalniej porze i postaram się w końcu przestawić na czas tajwański. Wstałam godzinę wcześniej niż zwykle(czyli o 11:00, nie śmiejcie się u Was była 5:00 i też spaliście!), prysznic, herbatka, internet. Jako, że ostatnie dwa dni są potwornie skwarne, nie odczuwam potrzeby jedzenia rano. Dzisiaj mój organizm postanowił głośno i kategorycznie powiedzieć: ŻREĆ! No i tak sobie siedzę przed komputerem i nagle widzę przed sobą takie małe świecące muszki i tak mi się zaczyna robić dziwnie błogo. Przed rychłą utratą łączności z Ziemią, uratowała mnie moja współlokatorka Zosia(Koreanka), a właściwie jej Cola, która stała na biurku. Po takim zastrzyku glukozy, wyruszyłam po coś na śniadanie do „7 eleven”. Dodam, że moja śmiertelna bladość wywołała niemy zachwyt na ulicy, w końcu im bielej tym lepiej.
Coca-cola po chińsku, do tego waniliowa(ach, Kijów!)
Dlaczego dzielę się z Wami tym traumatycznym przeżyciem? Bo nigdy nie przypuszczałam, że zjedzenie normalnego śniadania to takie wyzwanie. Tajwan jest chyba jedynym krajem, w którym robienie zakupów w supermarkecie, opłaca się mniej niż jedzenie w knajpie. Posiadanie kuchni dla wielu moich tajwańskich znajomych to kompletny zbytek, w akademiku nie ma więc ani kuchni, ani lodówek, a posiadanie ekspresu do kawy, mikrofalówki czy nawet czajnika jest zabronione. Problem braku kuchni jest najbardziej dokuczliwy rano. Większość knajp jest zamknięta, albo serwują tylko dania obiadowe, do tego otwarte są w określonych godzinach i większość ma przerwę od 13:00 do 17:00. Jednak to nie to jest moją największą bolączką. Największym szokiem są ceny produktów typowo śniadaniowych, bądź po prostu tego do czego mój, jak się okazało naw skroś polski organizm, przywykł.
Musli+jogurt? Musli kosztuje około 18 zł za małe opakowanie. Do tego można się naciąć na różne warianty smakowe np. ośmiornica, tofu, zielona herbata. O jogurcie można zapomnieć w ogóle. To co tutaj nazywają jogurtem, to jakiś lep, niewiadomego pochodzenia. Słyszałam nawet absurdalną teorię, że na Tajwanie wyginęły krowy, co może tłumaczyć ceny wyrobów mlecznych, np. 7-9zł za litr chudego mleka.
Biały ser, żółty ser? Białego sera nie ma, a to co u nas uchodzi za serek kanapkowy, jest drogie i niedobre. Żółty jest tak potwornie drogi(20zł za coś jak Hohland w plastrach), że aż boję się kupić i przekonać, że to produkt seropodobny, który napotkałam w kupnych kanapkach.
Cudowna reklama, zachęcająca do kupna kawy w kartonie.
Kawa? Fuuuj. Jakieś przypalone troty. Ewentualnie kawa w maku, albo 7eleven. W supermarketach mają mnóstwo kawy w kartonikach, butelkach czy saszetkach. Można pić, tylko trzeba przebywać w okolicy toalety lub szybko biegać.
Czekolada! Na szczęście jest! Jest 3-4 razy droższa niż w Europie. Nawet Terravitę mają! Jeżeli jakikolwiek inny produkt jest o smaku „czekoladowym” to oznacza, że nigdy obok czekolady nie leżał. Nawet polewa czekoladowa lodów z Maka, smakuje bardziej jak kakao niż czekolada.
Pieczywo. Chleb tylko tostowy, lepszy od tostowego u nas. Przynajmniej zgagi nie mam. Jednak szybko pleśnieje, dlatego kupno dużego się nie opłaca.
Aż mi się łezka w oku zakręciła, jak zobaczyłam ją w sklepie. Cenę skwitowałyśmy najpopularniejszym, polskim słowem.

Alkohol. O piwie już pisałam. Miałam ochotę spróbować chińskiego jabola, ale najtańszy kosztuje 18zł, więc stwierdziłyśmy, że lepiej zaoszczędzić pieniądze i wątrobę na Żubrówkę, która kosztuje 50zł za pół litra. Mamy w planie świętować nią 11 listopada, tak patriotycznie.
Jest jednak wiele rzeczy, za którymi będę tęsknić po powrocie. Bo gdzie w Polsce można zjeść tak potężny obiad jak tu i zapłacić 5zł?


Przekombinowałyśmy...

Parę dni temu dostałam maila od naszej koordynatorki, że możemy wziąć udział w forum dotyczącym, uwaga!, organicznej rozrywki. Już sam temat brzmi idiotycznie, ale dzięki temu wiem, że jak leżę na kampusie w Opolu, na trawie i piję piwo z butelki to oddaję się „organicznemu odpoczynkowi”. Tak więc jako ekspert ds. organicznego odpoczynku, wysłałam swoje zgłoszenie. Konferencja odbywała się na południu Tajwanu, w mieście Tainan, które słynie z pięknego wybrzeża, laguny i wspaniałych widoków. Od razu się przyznam, że chciałyśmy dać drapaka z tej całej organicznej ściemy, jednak…
Forum zorganizowało jedyne na Tajwanie „organiczne” pole golfowe. Niestety, nie podano adresu, dostałam informację zwrotną, że przyjedzie po nas autobus i mam być punkt 6 rano przed bramą kampusu. W notesiku spisałam, co chcę zobaczyć w Taianan i w sobotę rano pojechałyśmy.
A miało być tak pięknie...
Kiedy dojechałyśmy na miejsce, okazało się, że jesteśmy na kompletnym zadupiu. Do miasta nie da się dojechać, bo nie ma czym, a obsługa pilnuje nas jak oka w głowie. Nasze wielkie rozczarowanie, zostało przyćmione przez prawdziwą kawę, którą nam podano. Prawdziwa, dobra kawa to tutaj rzadkość, tak jak śnieg, który niby jest ale tylko w górach i mało kto go widział.
Zagoniono nas na wykłady. Osobiście nienawidzę ekologów. Dla mnie to banda oszołomów, którzy działają jak sekta. Guru ekologiczny robi im pranie mózgu, a potem manipuluje i wykorzystuje, żeby w końcu firma, którą atakują, zapłaciła mu haracz w zamian za święty spokój. Pamiętacie może jak parę lat temu wyciekły maile, czołowych ekologów? Już wtedy okazało się, że całe „globalne ocieplenie” to jedna wielka ściema, stworzona dla zysku. Więc teraz wcisną nam coś nowego, żeby wywołać panikę i jak najwięcej na tym zarobić. Teraz będzie moda na „organiczność”.
Wykłady jak już wspomniałam, odbywały się w klubie golfowym, który szczyci się tym, że jest organiczny w 100%. Zaproszono wielu gości z zagranicy, ekspertów i zrobiono łapankę na studentów. Nasze zagraniczne lica dodały słuszności całej sprawie, dobrze że nikt nie rozumiał naszych rozmów, ani nie widział notatek... Najpierw wykład wygłosił ekspert z Gjermanji, który był tak eko, że nawet dziura nie pozwoliła mu wyrzucić skarpety(przysięgam! miał taką wielką dziurę w skarpecie, że mu pięta wyszła). Taktykę miał genialną, już na samym początku ogłosił, że oto zbliża się przełom bo ludzie muszą ostatecznie wybrać strategię swojego rozwoju, a jeżeli nie postawi na CERTYFIKOWANĄ żywność organiczną to szlag nas wszystkich trafi. Dlaczego CERTYFIKOWANĄ, a nie NIECERTYFIKOWANĄ, okazało się już w drugiej części wykładu, kiedy pan ekspert, opowiedział o swojej pracy. Jego firma przyznaje owe certyfikaty, badając wszystko co możliwe w takiej np. marchewce i jej producencie, który oczywiście płaci za testy, modląc się by wszystko poszło ok. Jeżeli wszystko jest ok., może sprzedać swoją marchewkę do organicznego klubu golfowego. Organiczny klub golfowy również dostaje certyfikat, ale od firmy drugiego pana eksperta, tym razem z Francji, Lucjusza Krogulca(z nudów starałyśmy się przetłumaczyć jego nazwisko). Pan Krogulec, jak się okazało, przyleciał z Paryża, żeby ocenić organiczność klubu. W ramach oceniania, grał cały weekend w golfa, spał w organicznym apartamencie i jadł organiczne jedzenie. Kiedy stwierdził, że jednym z kryteriów przyznania certyfikatu klubowi, jest jego działalność edukacyjna, okazało się po co byliśmy tam my. Krogulec wymienił wszystkie kryteria, a na koniec przyznał, że ostatecznie wszystko zależy od oceny jego samego. To jak w „Skrzydełko czy nóżka?” z Louisem de Funesem.
Po panu Krogulcu, przemawiał drugi Francuz. Właściciel sieci pól golfowych w zachodniej Europie. Miał opowiadać o zarządzaniu polami golfowymi, ale jakoś mówił nie na temat, zapraszał nas, żebyśmy sobie wyrobili karty członkowskie klubu, za jedyne 120euro miesięcznie bo jak mówią statystyki golfiści, żyją dłużej o 5 lat. Ja nie wiem co ma tutaj golf do rzeczy, bogaci i tak żyją dłużej bo ich stać na lepszą opiekę zdrowotną. Francuz tak nudził, że na Sali rozległo się chrapanie. Ogólnie byłam w szoku, że Tajwańczycy spali, charkali i głośno gadali podczas konferencji, chociaż co do spania to w sumie się nie dziwię.
Jedynym fajnym wykładowcą był Nowo Zelandczyk, Brendan H., który jest wykładowcą na wydziale rolniczym, jednego z tutejszych uniwersytetów i widać, że robi coś co kocha. Nie przekonywał nas, że certyfikat zmienia wszystko, a nawet głośno stwierdził, że cała ta organiczność golfa, to po prostu próba poprawienia wizerunku tego sportu, który kojarzy się ze snobstwem i marnotrawstwem. Jeden nie bał się powiedzieć prawdy. Reszta wykładów była śmiertelnie nudna, za to w przerwie podali nam bardzo dobry obiad i organiczne banany. W przerwie okazało się, że 60% obcokrajowców miało taki sam plan jak my, z tym że jedni chcieli jechać do miasta, a jedni grać w golfa. Organizatorzy dali nam torby z fantami, wśród których znalazłyśmy idiotyczne, plastikowe czapki, zdjęcie na dole.
Pranie mózgu zrobiło swoje.
Nie jestem przeciwna naturalnym metodom uprawy, ale wkurza mnie to, że jakaś banda speców od marketingu, będzie nam teraz wciskać, że musimy zapłacić więcej za normalne jedzenie, bo ma certyfikat BIO/ECO. Z resztą, mój punkt widzenia, to punkt widzenia kogoś kto wie jak smakuje pomidor z ogródka, czy truskawki z działki, więc całe to forum to dla mnie dorabianie teorii do nowej mody. Jak się nie zgadzacie to możecie mnie obrzucić nieorganicznymi pomidorami, jakoś to przeżyje.

wtorek, 20 września 2011

Życie i śmierć.

Tak, tak bardzo filozoficzny tytuł posta. Zaraz wszystko wyjaśnię. Świętuję dzisiaj, wczoraj w sumie też świętowałam, swoje urodziny. Życie na 2 strefy czasowe ma to do siebie, że kiedy ja wstaję, wielu z Was dopiero się kładzie spać, więc każdy mój dzień trwa 30 godzin(24+6 różnicy międzystrefowej).
Laurka urodzinowa, którą dostałam od Baitoei, koleżanki z akademika.
Dzisiaj zaczęły się prawdziwe zajęcia na uczelni, żadnych spraw organizacyjnych, podań i ganiania z zajęć na zajęcia, byleby tylko wykładowca przyjął i podpisał „żółte papiery”(mój”indeks” jest żółty). Strasznie się bałam moich zajęć z ustnego angielskiego. Wybrałam poziom 2 i kiedy okazało się, że wykładowczyni to Amerykanka, trochę spanikowałam, ale teraz jestem bardzo zadowolona. Rozdała nam artykuły z Timesa do dyskusji na zajęciach.
Temat: Śmierć. 
Popatrzyłam po klasie. 22 Tajwańczyków, 2 Japonki,2 Tajki, 2 Polki, Koreanka, Koreańczyk.
Nie mam problemów z rozmową na temat śmierci, ale po angielsku sprawa wygląda inaczej. Z resztą nawet nie to było dla mnie największym problemem. Słyszałam już wcześniej, że śmierć jest jednym z wielu tematów tabu we wschodniej Azji, więc nie bardzo wiedziałam jak zacząć. Nie mówi się o tym, nie wolno, nie wypada. Tajwańscy studenci, Japonki, Koreańczycy zaczęli się kurczyć w swoich ławkach i kombinować jakby się uchylić od zabierania głosu. Donna, nasza nauczycielka, musiała rozpocząć konwersację, najpierw powiedziała, że doskonale wie, że ten temat na Tajwanie raczej nie istnieje. Opowiedziała o swojej koleżance, Amerykance, która pracuje w Taipei jako agent ubezpieczeniowy i musi bardzo uważać gdy ubezpiecza na wypadek śmierci, niektórzy jej klienci nie życzą sobie nawet by używano przy nich słowa ‘śmierć’. Później wytłumaczyła im, że w Stanach rozmawia się na ten temat normalnie i zapytała czy w Polsce to też tabu. Kiedy odpowiedziałam, że nie, cała 'tubylcza' część klasy spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Donna tłumaczyła im, że może kiedyś będą pracować w zagranicznej firmie, podróżować i będą musieli się zmierzyć z tym tematem. Podzieliła nas na grupy dyskusyjne. Trafiłam do grupy 2 Japonki+ 2 Polki, obok siedziała grupa 2 Tajki+ Koreanka i Koreańczyk, tak więc mogłam uczestniczyć w dyskusji obydwu grup. Donna zadawała nam pytania do dyskusji w czwórkach, pytała o żałobę, o nasze podejście do śmierci i wszelkich mitów na jej temat, a także o narodziny i śmierć. Moje biedne Japonki, nie dość, że bardzo kiepsko mówią po angielsku, były tak zdenerwowane pytaniami, że aż się trzęsły, rozmowa szła bardzo, bardzo ciężko. Tajki- buddystki jako jedyne Azjatki, nie bały się opowiadać o śmierci, bo dla nich jest to przejście do następnego wcielenia. Koreańczycy też byli wystraszeni, ale opowiadali o zwyczajach pogrzebowych i czczeniu pamięci zmarłych. Dowiedziałam się, że na Tajwanie pogrzeb może trwać nawet tydzień, a w Korei zwykle do 3 dni. Koreańczycy i Tajlandczycy w każde święto religijne zanoszą na groby bliskich owoce, ciastka i herbatę by podzielić się ze zmarłymi, w Tajlandii obchodzenie hallowen jest bardzo źle widziane, w Korei to po prostu pretekst do imprezy(jak w Polsce). O Japońskich zwyczajach nie dowiedziałam się nic, bo Riho i Saori nie mogły się przełamać. Następny temat zajęć: Samobójstwa w krajach Skandynawii. Jak tak dalej pójdzie to w aptece koło akademika zabraknie relanium.
Tak wyglądały cmentarze, które dotychczas widziałam. Nie wiem czy są takie zarośnięte, bo ludzie boją się je odwiedzać, czy po prostu nie mają na to czasu.
Strasznie mi szkoda Azjatów, ale głupim wydaje mi się udawanie, że jak się o czymś nie mówi, to tego nie ma. Wiem, że to kwestia religii, ale przecież żadna z nich nie zakłada, że śmierć jest końcem, a z rozmowy wynikało, że ateistów w klasie nie ma. Tak czy siak, wyszliśmy z zajęć w średnich humorach.
I w takich humorach poszliśmy świętować moje urodziny. Japonki uciekły do akademika. Razem z resztą znajomych siedzieliśmy nad jeziorem(sztuczne w środku kampusu), zajadając różne ciastka i inne słodkie rzeczy, w tym miętową Terrawitę(nie mogłam sobie dzisiaj jej odmówić, chociaż tabliczka kosztuje tu 4 zł, czekolada jest droga jak cholera!). Było całkiem fajnie, ale w takich momentach najbardziej bym chciała być wśród najbliższych przyjaciół.
A wracając jeszcze do śmierci, to jutro przyjdzie do nas pan, który zawodowo zajmuje się uśmiercaniem… karaluchów. Trochę się tego obawiam, znając tutejszy rozmach i organizację to otrują karaluchy razem z nami...

poniedziałek, 19 września 2011

Organizacja lub raczej jej brak.

Ile razy zdarzyło mi się kląć na polskie urzędy, procedury i organizację? Miliony razy z moich ust wychodziło słowo na ‘k’ i mówiłam „takie rzeczy to tylko w Polsce”. Dzisiaj muszę się uderzyć w pierś. W Polsce organizacja jest po prostu wzorowa, urzędnicy może czasem wredni, ale przynajmniej coś wiedzą, albo wiedzą gdzie odesłać. No i w razie co zawsze znajdzie się osoba posługująca się jakimś obcym narzeczem. Nie mówiąc już o tym, że obcokrajowiec zostanie obsłużony po królewsku w myśl zasady „zastaw się a postaw się”.
Miniony tydzień na uczelni to była po prostu jakaś wielka pomyłka. Już w niedzielę, kiedy próbowałyśmy jakoś zmontować plan zajęć, okazało się, że biuro wymian dało nam zły spis zajęć. Spis z biura nie pokrywał się z tym w Internecie. Rano we wtorek wykładowcy po kolei wyrzucali nas z zajęć, bo „zajęcia są po chińsku”(w naszym spisie po angielsku), „nie ma miejsca”, albo po prostu i najszczerzej „nie chcę obcokrajowców w mojej klasie”. Około 13:00 zrezygnowani i źli poszliśmy na pierwsze zajęcia, na które nas przyjęto. Wzięliśmy naszą amerykańską wykładowczynię na litość i przyjęła naszą 7. Żeby zaliczyć semestr potrzebne jest nam tylko 6 punktów. Jeżeli zaliczę ten angielski dostanę 2 punkty, wzięłam więc pływanie(jedyny jak dotąd miły Tajwański wykładowca), za które jest 1 punkt. Muszę jeszcze wziąć niemiecki za 3 i chiński, który nie będzie punktowany. O ile mnie nie wykopią, oczywiście. Panie w biurze, nic kompletnie nie wiedzą, nie potrafią samodzielnie odpowiedzieć na żadne pytanie, biegają do szefowej, która też do końca nie jest pewna. Zapytałyśmy o basen i babka wysłała nas na wieczorne zajęcia, których nie było. Jednak nie organizacja jest największym problemem. Zaraz po przyjeździe okazało się, że nasz akademik wcale nie jest za darmo. Każda z nas musi dopłacić 250zł za używanie klimatyzacji, za sprzątanie korytarza(od miesiąca nie widziałam nikogo kto by to robił), opłacić depozyt bezpieczeństwa, w razie gdybyśmy coś zepsuły. Może i nie jest to jakaś wielka kasa, ale do tego codziennie dochodzą nowe „niespodzianki”, np. pierdoły w stylu nowa kłódka(starą trzeba oddać) do drzwi, bo w akademiku, nie ma zamków, ale kłódki jak w polskich piwnicach. Zapłacić trzeba też za magnetyczną kartę do akademika czy parkowanie roweru. Ok., może i są to opłaty jednorazowe, ale po przeliczeniu wszystkiego, gdybym miała za wszystko uczciwie zapłacić to wyszło by jakieś 800zł rachunków. Zaznaczam gdybym, bo nieoceniona, polska zdolność do kombinacji wszelkich, ocaliła mnie przed zapłatą za część tych rzeczy, albo odwleczenia ich na przyszły miesiąc.
Pani z biura(aż mnie korci żeby ją inaczej nazwać s***) nie mogła uwierzyć, że w Polsce nie ma takich głupich dodatkowych opłat w akademikach, a tajwańscy studenci, w ogóle nic nie płacą za akademiki. Próbowała mi wmówić, że przecież w Polsce nikt nie potrzebuje klimy, bo nie jest tak ciepło. Zapytałam czy wie co to temperatura poniżej 10 stopni Celcjusza i wie co to centralne ogrzewanie i ile kosztuje. Skapitulowała i powiedziała(a jakże), że ona to nie wie, ale spyta się szefowej, szefowa nie wiedziała, powiedziała że spyta kogoś tam i napisze mi maila, co do rachunków. Termin zapłaty upływał 15 września, odpowiedź dostałam 16. Tak, muszę zapłacić, ale mam się stawić w biurze w poniedziałek, bo chcą mi zaproponować pracę na pół etatu. Fajnie, ale wcześniej mówiły, że zgodnie z tutejszym prawem, pracę może podjąć tylko student, który już od roku przebywa na terenie Republiki Chińskiej(oficjalna nazwa kraju). Dzisiaj powiedzieli mi, że praca owszem może będzie, ale od połowy października i raczej bardzo krótko.
Nasz „najlepszy” akademik, to miejsce pełne niespodzianek. W dnie mojej szafy mieszkają karaluchy, a wczoraj koleżankę pogryzły pluskwy, dzicy lokatorzy materaca, który dostała z biura ds. wymian.
Tajwan jest piękny i naprawdę cieszę się, że tutaj jestem. Uniwersytet Chung Hsing jest jednak jakąś czarną dziurą i chyba się nie polubimy.

Sport ekstremalny.

Z bajora złego humoru(organizacja na naszym uniwersytecie to koszmar) wyłowili nas tajwańscy znajomi. K. i R. poznały ich na zajęciach, wszyscy studiują budownictwo i nie jest to ten typ tubylca, który dziwi się i wytrzeszcza oczy, gdy mu powiesz, że byłaś w muzeum do którego trzeba jechać godzinę miejskim, albo że byłyśmy nad Sun Moon Lake(tak daleko?). Zabrali nas na inny night market, nie tak popularny jak Yi Zhong, ale zdecydowanie lepszy. Autobusem jedzie się tam godzinę(z przesiadkami), ale nasi znajomi przyjechali na skuterkach. Trochę się bałam jazdy na skuterze po Taichung, poza tym obiecałam komuś, że nigdy nie wsiądę na Tajwanie na skuter sama. Obietnicy jak na razie dotrzymuję, ale już wiem, że z perspektywy pasażera nie wygląda to tak strasznie, jak z perspektywy pieszej z Polski. Mówiąc szczerze, to super przygoda. Jak już wcześniej pisałam, tutejsi nie przestrzegają, żadnych reguł i zasad ruchu drogowego, ulica rządzi się prawem dżungli, kto większy, ten może więcej. Manewry typu zawracanie chodnikiem, czy przejeżdżanie na czerwonym to normalka.Tylko raz, nie zdążyłam się powstrzymać i krzyknęłam, ale to dlatego że mój kierowca, wjechał pomiędzy dwa autobusy… Najadłam się za to tajwańskich much, jak się jedzie na skuterze, nie można cieszyć michy, tak jak ja to robiłam.





To jest Fiscol, który mówi po... polsku.
Kenny i Amanda kontra R. w sporze o glutaminan sodu.


sobota, 17 września 2011

Skuter- pojazd wielofunkcyjny.

W Mediolanie jest ich dużo, ale tutaj! Są WSZĘDZIE! I wszyscy na nich jeżdżą- od małych dzieciaków(które jeżdżą z rodzicami)po staruszki i psy(które oczywiście jeżdżą ze swoimi właścicielami). Trzeba na nie strasznie uważać, kiedy wychodzi się z budynku- Tajwańczycy jeżdżą bez żadnych zasad- po ulicach, chodnikach, nawet w budynkach. Nasza koordynatorka, na pierwszym spotkaniu, błagała nas żebyśmy ich nie kupowali, ani nie wypożyczali, bo co roku któryś ze studentów z zagranicy trafia do szpitala jako ofiara lub sprawca wypadku. Na ulicy trzeba strasznie uważać, natężenie ruchu jest kosmiczne, a światła dla pieszych to raczej nikomu nie potrzebny gadżet, nikt nie zwraca na nie uwagi. Trzeba dobrze obserwować co się dzieje i po setnym upewnieniu się, że nic, ale to nic nie jedzie można biegiem przejść na drugą stronę. Polecam filmik:http://www.youtube.com/watch?v=9E4LDUe5K_4&feature=topvideos_entertainment
Dla miejscowych brak reguł, a właściwie „prawo dżungli” które panuje na ulicach to codzienność i pewnie dlatego nie widziałam jeszcze żadnego wypadku.
Poniedziałek, popołudnie. Uniwersytet Chung Hsing.
W tak małym kraju, gdzie żyje się „jeden na drugim”, posiadanie samochodu, a co za tym idzie, miejsca do parkowania to zbytek. Skutery są więc idealnym wyjściem. Są małe, w miarę szybkie i tanie w utrzymaniu, można je dostosować do swoich potrzeb. Zastosowania skutera:
Pojazd rodzinny. Zdjęcie niestety nie moje.




Furgonetka do przeprowadzek. Wystarczy mały 'tjuning'.
To zdjęcie też nie jest moje, ale widziałam podobne 'pojazdy' więc zaświadczam, że na 100% jest prawdziwe.



czwartek, 15 września 2011

„Podziwiam sztukę nowoczesną dla beki"

Podczas naszego tournee po muzeach Taichung na trasie wycieczki znalazło się Muzeum Sztuk Pięknych Tajwanu. Jestem pod dużym wrażeniem tego miejsca, byłam tam już 2 razy, a i tak nie zobaczyłam wszystkiego. Wszystkie wystawy zmieniają co 2 miesiące, a wstęp na nie, jest za darmo. Nie miałam żadnego pojęcia na temat tajwańskiej sztuki i  sądzę, ba! jestem pewna, że moja wiedza na temat sztuki w ogóle, jest zbyt mała, żeby pisać jakąkolwiek poważną recenzję i krytykę na temat tego co widziałam. Nie będę nawet próbować. Chciała bym po prostu utrwalić głupawkę, jaka ogarnęła nas w muzeum. Trafiłyśmy akurat na wystawę pt.”Fala modernizmu. Sztuka Tajwanu w latach 50’ i 60’”. Niestety nie posiadam „krzaczkowatej” klawiatury(tzn. chińskich znaków) i bardzo ciężko mi wyszukać jakiekolwiek grafiki. Jednak te, na których najbardziej mi zależało, na szczęście znalazłam. Od razu zaznaczam, że nie lubię sztuki nowoczesnej, Warhola, Sasnala, Gomulickiego i reszty zmanierowanych baranów, którzy próbują szokować, ale coś im nie wychodzi, bo na końcu czuje tylko niesmak, albo w ogóle nic.
Jednak obrazy pana Hsia Yan(wszystkie poniżej), bardzo mi się spodobały.Wydaje mi się, że był w Polsce i stąd taka swojska tematyka, może dzięki niemu polubię sztukę lat 60'? 
Oto nasze(byłyśmy w 3), super inteligjentne recenzje obrazów, ze specjalną dedykacją dla pani U.Z(mojej ulubionej polonistki).

"Krytyk osiedlowy"- portret jednej z tysięcy pań, obsiadających polskie blokowiska. Jest nabierząco z losami Lusesity i Alvara(obejrzała wszystkie100 milionów odcinków) Wie wszystko i o wszystkich swoich sąsiadach, chętnie dzieli się wiedzą ze wszystkimi zainteresowanymi./ tytuł prawdziwy "Siedząc"
"Bo zupa była za słona"- ilustracja przemocy w rodzinie, spowodowanej alkoholizmem(pusta butelka na stole)./
prawdziwy tytuł "Śniadanie".
"Alvaro"- bywalec imprez remizowych i klubu FX w Kamieńcu Ząbkowickim. Pod wpływem różnych ulepszaczy zabawy, Alvaro przeradza się w mistrza dansfloru, podrywa wszystkie "dziunie", a na koniec imprezy wyrywa sztachety z płotu./ "Tancerz"(może to ten, który jedzie teraz d Biełgorodu?)
Pomysł na posta podsunął mi pan J.eŚ(dziękuję), „Podziwiam sztukę nowoczesną dla beki”.
Ponieważ mam mega problemy związane z początkiem zajęć, jak i studiami w Polsce, nie mogę pisać tak często jakbym chciała. Może w weekend ruszymy gdzieś dalej i będę miała czas napisać coś ciekawego.

środa, 14 września 2011

Pozdrowienia z Wronek!

Jeszcze na początku tego roku, zaczęłam się dowiadywać jak może wyglądać akademik na Tajwanie. Myślałam , że wszędzie jest tak jak u nas- przyjeżdża student z wymiany, dostaje najlepsze pokoje w najlepszym akademiku… Naiwna. Koleżanka, która była na Tajwanie, kilka lat temu, szybko sprowadziła mnie na ziemię. Mój pokój wygląda tak:



Fakt, to nie mój ukochany ‘Spójnik’. Chłopaki mają osobny akademik, po drugiej stronie kampusu(jakieś 10 minut na piechotę). Co tu dużo mówić, chłopaki mają lepiej. Mogą wracać do akademika później, na teren męskiego akademika mają wstęp dziewczyny(ale tylko do 20:00), mają stołówkę i supermarket. No ale jest tylko jeden męski akademik. Naszych jest 5, o różnym standardzie. Dziewczyny muszą być w akademiku do 00:30, chłopaki potrzebują specjalnych pozwoleń żeby wejść na teren żeńskich akademików(po 20:00 nie ma mowy, nawet z pozwoleniem), nie ma kuchni, ani stołówki(trzeba iść na kampus żeby coś zjeść). Regulamin akademika jest dość restrykcyjny i za wiele rzeczy można dostać punkty karne i wylecieć. Np. śmieci można wyrzucać tylko w określonych godzinach, wtedy dziewczyny z administracji sprawdzają czy segregujesz śmieci, jeżeli nie, dotajesz 20pkt i 40 minut pracy na kampusie. W pokojach nie wolno mieć nawet czajnika, a ciepła woda do picia dostępna jest w maszynach na każdym piętrze. Na szczęście w każdym pokoju jest klima, co ratuje nam życie. W temperaturze +30 stopni spać się nie da.
Najbardziej rozbawił mnie „Zakaz przetrzymywania insektów i zwierząt w pokojach”, tak jakby karaluchy w moim pokoju, mieszkały tu dla mojej przyjemności… Po murze akademika wspinają się jaszczurki. Nie są duże, takie do 10cm, ale i tak trzeba zamykać moskitiery, żeby nie powłaziły do środka(nawet na 9 piętrze).
Najciekawsze są jednak zabezpieczenia wokół żeńskich akademików, zabezpieczenia przed… No właśnie przed czym? Wygląda to jak więzienie- 2,5m mur z drutem kolczastym na górze. Do tego kamery wszędzie, stróże i brama nie do sforsowania w nocy. Każda mieszkanka ma magnetyczną kartę, którą można otworzyć drzwi do akademika. Jednak jeżeli wrócisz o 1 w nocy, czeka Cię noc na zewnątrz. Do 6:00 brama jest zamknięta i nikt nie może wejść ani wyjść.
Okna na parterze są zakratowane.
Regulamin dla odwiedzających, najgłupsze jest to że goście muszą nosić kamizelki, podobne do tych, które w Polsce noszą budowlańcy.
Mur oddzielający żeńskie akademiki od reszty świata.
Zastanawiałyśmy się dlaczego tak jest. Tajwańczycy chyba nie znają słowa „dlaczego”, jest tak bo tak ma być i tak było, nie pytaj dlaczego, tylko się dostosuj. Tak wygląda to w każdym innym przypadku np.” dlaczego w jeziorze nie można się kąpać?” „Bo to zakazane” i koniec dyskusji.
W końcu stwierdziłyśmy, że studentki to skarb narodowy Tajwanu i dlatego są tak dobrze strzeżone.

wtorek, 13 września 2011

Święto Środka Jesieni

 W kontynentalnych Chinach święto Środka Jesieni/Święto Księżyca, często obchodzone jest także jako dzień kobiet. Sam Księżyc symbolizuje zresztą żeńską siłę ‘yin’, a wszystko za sprawą chińskiej bogini Księżyca Chang’e. Według mitologii Chang’e była bardzo piękną służącą na dworze Nefrytowego Cesarza(bóstwo taoistyczne). Dwór cesarski jest odpowiednikiem naszego Nieba, a zamieszkiwać go mają wróżki, dobrzy ludzie, nieśmiertelne istoty i inne dziwne twory. Pewnego dnia Chang’e miała stłuc drogą wazę i za to została zesłana na Ziemię, by odpracować szkodę. Została zamieniona w piękną córkę bogatych rodziców(straszna kara, no nie?), wyszła za bardzo szanowanego i znanego łucznika Houyi, który uratował świat przed zniszczeniem i został królem… Jednak Chang’e mało było wrażeń i pewnego dnia zjadła ziele nieśmiertelności(?), które jej mąż dostał od Nefrytowego Cesarza, za swe bohaterskie czyny. Kiedy mężuś, który chciał być piękny i młody na zawsze, zorientował się, co zrobiła żona, chciał spuścić jej manto. Chang’e próbowała ratować się ucieczką przez okno, ale zamiast spadać, wzniosła się na Księżyc, gdzie żyje do dziś. Na Księżycu, towarzyszy jej Nefrytowy Zając(taaak zając), hodujący ziele nieśmiertelności dla Chang’e, która czeka by któregoś dnia powrócić na Ziemię do męża.
Naklejka z zającem, naklejona na drzwi domu.
Mitologia chińska to zbiór legend, spisany przed II w.p.n.e. Ktoś musiał dużo tego ziela „nieśmiertelności” zarzyć, żeby coś takiego wymyślić, szczególnie Nefrytowego Zająca. Ciekawe gdzie rośnie. Może pomoże mi się zabrać za pracę magisterską, za rok. Jak ktoś wie to niech napisze!
Dekoracje na ulicach.
Rodzina świętująca pod warsztatem samochodowym(przepraszam za słabą jakość).
Moon Cakes
Moon Cakes ze słodką fasolą i żółtkami jaj.
Moon Cake, nie wiem czy akurat to, ale moje było z zieloną herbatą(bardzo dobre)
Święto Księżyca na Tajwanie, podobno się skomercjalizowało. Dzisiaj rodziny robią po prostu grilla przed domem, jedzą Moon Cakes, czyli księżycowe ciasteczka, odpalają latarenki i sztuczne ognie. Większa część robi to po prostu żeby pobyć razem, ale niektórzy zachowują świąteczny ceremoniał. Według którego do kolacji można zasiąść kiedy na niebie pojawi się księżyc w pełni. Najpierw należy złożyć ofiarę bogom. Co ciekawe Tajwańczycy składają im normalne ciastka ze sklepu, herbatę, krakersy(ciekawe czy bogowie piją colę?). Na cześć bogini Chang’e odpalane są sztuczne ognie, a na cześć bożków handlu, palone sztuczne pieniądze i kadzidełka. Bożkom handlu ofiarę składa się co pełnie księżyca, żeby je obłaskawić. Tajwańczycy składają ją w swoich sklepach/warsztatach. Podobno domy przystraja się wtedy kwiatami mleczu, które mają chronić ich przed złem.
Jakoś ciężko traktować na poważnie te historie o zającach na księżycu i magicznym zielu, chociaż w sumie wielu europejczyków wierzy w pecha przynoszonego przez czarne koty, szczęście od kominiarza i inne bzdety, a Azjaci(święto to obchodzi się w wielu krajach) mają przynajmniej chwilę by pobyć razem i oderwać się od pracy.
My spędziłyśmy Święto Księżyca przy Moon Cakes i tajwańskim piwie(fuuuj!).
Tajwańskie piwo. Jak smakuje? Kup tanie, polskie piwo, dolej do niego szklankę wody destylowanej. Gotowe.
Ochyda!


niedziela, 11 września 2011

Sun Moon Lake na dziko!

Zadecydowałyśmy, że weekend musimy spędzić gdzieś poza miastem. Raz, że miałyśmy już serdecznie dość miasta i chciałyśmy się wyrwać gdzieś „do natury”, dwa, to była nasza ostatnia szansa, żeby pojechać gdzieś dalej- od wtorku zaczynają się zajęcia i następną okazją będzie dopiero jakiś długi weekend. Wybrałyśmy Sun Moon Lake, czyli jezioro Słońca i Księżyca. Jest to największe i chyba jedyne, naturalne jezioro Tajwanu. Położone na 800m n.p.m i otoczone górami(do 2000m). Z Taichung jedzie się tam półtorej godziny, więc postanowiłyśmy wyruszyć pierwszym autobusem- o 8:00 rano. Jezioro jest naprawdę piękne, a wokół  mnóstwo atrakcji, które warto zobaczyć, jednak największą atrakcję zafundowałyśmy sobie same… 

"Nasza" altana.


Ogródki działkowe na SML.
Dzień był piękny i jak zawsze na Tajwanie bardzo ciepły. Po przejściu kilku kilometrów, zwiedzeniu kilku świątyni i parku motyli, poczułyśmy się na tyle pewnie, że postanowiłyśmy zostać na noc. Taka super przygoda- kimanie na ławce nad jeziorem, wschód słońca, herbata z budy, normalnie jak w filmie. Towarzyszące nam Azjatki popatrzyły na nas jak na nienormalne i wróciły autobusem do Taichung. A my super bohaterki zostałyśmy, mega zadowolone z siebie, zjadłyśmy obiad, przeklinając ceny, bo Sun Moon Lake to kurort droższy nawet od Taipei.  Siedziałyśmy sobie na górce i gadałyśmy, nad nami śmigały wagoniki kolejki gondolowej, którym przypisałyśmy dziwne dźwięki podobne do grzmotów. Niestety w końcu jasnym stało się, że zaraz będzie lało jak z cebra, wilgotność skoczyła do jakiś 90%, ledwie schowałyśmy się w jakimś sklepie z aborygeńskimi(tak, tutaj też mają swoich aborygenów) pamiątkami. Zaczęło padać, pioruny waliły w jezioro tak, że aż chałupy się trzęsły. Na szczęście nie trwało to długo i mogłyśmy się zainstalować w naszej, wcześniej upatrzonej miejscówce- łódce z dachem zacumowanej do przystani, z której korzystają tubylcy. 

Jeszcze zadowolone na łódce.
Ta na samym końcu, miała być naszą sypialnią.
Niestety na Tajwanie ciemno robi się już o 18:30 i to tak ciemno jak w Polsce o 12 w nocy. Może i dechy nie były super wygodne, ale z głową na torebce, kołysana przez jezioro , zasnęłam błogo. Spałabym tak jeszcze długo, gdyby nie krzyki i szarpanie mnie przez koleżankę. Okazało się, że właściciel łódki, spalony słońcem i bezzębny pan aborygen, wypatrzył nas i przyleciał, żeby zobaczyć kto my. Jak zobaczył 3 białe dziewczyny, które łamaną chińszczyzną wymieszaną z angielskim i innym dziwnym językiem chciały coś wytłumaczyć, pozwolił nam zostać, ale pokazał też przybitą do drzewa tablicę, na której po angielsku napisano jakie kary grożą turystom za wkraczanie na teren przystani. Sądzę, że w nocy nikt by nas tam nie znalazł(oprócz właściciela), ale postanowiłyśmy się przenieść do altany na molo. Bardzo ładnej z resztą, tylko bez ławek, rozłożyłyśmy się na podłodze, próbowałyśmy zasnąć. Okazało się, że pod altaną spał również bezpański pies, który się bardzo ucieszył z naszego towarzystwa. Jak na prawdziwych bezdomnych przystało, miałyśmy odtąd psa.
Towarzysz niedoli.

Jednak to nie miał być koniec naszych przygód i około 3 w nocy, ze zdwojoną siłą wróciła burza. Temperatura spadła, pioruny waliły w jezioro, a my siedziałyśmy zmarznięte i przerażone, z jeszcze bardziej przerażonym psem w altanie na końcu molo… W końcu, gdzieś około setnej opowieści ‘jak to gdzieś w Polsce, kiedyś, kogoś piorun zabił’ postanowiłyśmy się przenieść do hostelu. Na miejscu okazało się, że najtańszy pokój kosztuje 450zł za noc! Siadłyśmy więc w lobby i zasnęłyśmy. Na szczęście pracownicy hotelowi, okazali się być na tyle mili, że nie wywalili nas na zbity pysk. Obudziłam się przed 6 rano, a w łazience spotkałam 10 centymetrową jaszczurkę, nie wiem kto się bardziej wystraszył- ja czy ona. 

Poranek nad jeziorem zrekompensował nam nieudaną noc. Na niebie nie było ani chmurki, kupiłyśmy sobie kawę i siadłyśmy między jachtami. Słońce wyszło zza gór, ludzie zaczęli krzątać się po przystani, sprzątać, łatać łódki, szukać klientów do przewiezienia na drugą stronę jeziora, cykady cykały w drzewach. Bajka.





Dzisiaj zwiedziłyśmy drugą stronę jeziora i pojechałyśmy do wioski aborygenów. Na miejscu okazało się, że to żadna wioska tylko ogromny park rozrywki. Szkoda nam było czasu i pieniędzy na wesołe miasteczko, więc postanowiłyśmy jechać do Taichung. Kiedy weszłyśmy na przystanek oblegli nas jak hieny taksówkarze. Każdy „bardzo tanio nas zawiezie”, bardzo tanio znaczy 5x tyle co za autobus, w taksówce bez klimy. Taksówkarze na Tajwanie znają chyba tylko jeden kraj, w którym mieszkają biali ludzie- USA. Po angielsku znają tylko 2 słowa „America” i „taxi”, ale nawet kiedy zaprzeczasz po chińsku, a nawet rękoma i nogami, nie wierzą że TY biały człowiek, chcesz tłuc się autobusem. Po 20 minutach grania wariata, w końcu zobaczyli, że my nie z „America” i że nic z tego nie będzie, odpuścili, ale siedzieli i przysłuchiwali się naszemu podejrzanemu językowi(jeden stwierdził, że to włoski). Gdy taksiarze dali nam spokój, obległa nas druga chmara, tym razem bardziej bezwzględna i chciwa. Muszki, które bardzo boleśnie kąsały gdzie tylko mogły. Po kilku minutach trzaskania się rękoma po całym ciele, a nawet serii dzikich skoków, wykonanych przez K., w celu uniknięcia intruzów, byłyśmy całe w bąblach, które swędziały jak nie wiem co. Wtedy pojawił się nasz anioł stróż- pani z kasy biletowej przyniosła nam saszetki z potwornie śmierdzącym płynem na ugryzienia i odstraszającym muchy.
Śmierdzący środek odstraszający insekty i taksówkarzy.
Po godzinie oczekiwania w palmowym lesie, wsiadłyśmy do autobusu, który zawiózł nas do Taichung. A teraz idę odespać weekendowe przygody, na szczęście jutro jest święto księżyca, będące na Tajwanie świętem państwowym i mogę spać do oporu. Jutro coś więcej o tym święcie. Dobranoc!