poniedziałek, 28 listopada 2011

Frustracja i trochę złośliwości...

Nie sądziłam, że to kiedykolwiek nastąpi i że kiedykolwiek się do tego przyznam, ale od jakiegoś czasu uczę angielskiego. Po spadku częstotliwości postów możecie się chyba domyśleć od kiedy. Problem polega na tym, że odkąd wybrałam taki a nie inny kierunek studiów, obiecałam sobie, że nauczycielką NIE BĘDĘ. Takie podejście do owego zawodu, wyrobiły we mnie moje nauczycielki z czasów od zerówki do ogólniaka. Oczywiście znajduje się w gronie moich nauczycieli kilka osób, które bardzo lubię i absolutnie mają powołanie do zawodu, ale niestety jest to naprawdę mniejszość. Przez 3 lata mieszkałam zaraz obok wydziału pedagogicznego i niestety moim skromnym zdaniem w przyszłości będzie jeszcze gorzej.  Przytoczę tutaj rozmowę dwóch ‘studentek’ pedagogiki, której byłam mimowolnym świadkiem. Otóż, pewna jesienna sobota, wraz z moją współlokatorką dźwigamy dumnie siaty z napisem Tesco, do akademika i mijamy ów ‘wydział pedagogiczny’ pod którym stoją dwie, przyszłe nauczycielki. Pominę to że wyglądają jakby powracały z A4(i nie chodzi tutaj o nazwę klubu…) i tylko przez przypadek trafiły na zajęcia, palą i dyskutują ze wzburzeniem „Ch*** je***! Jak on k***, mógł mi tego nie zaliczyć! P*** k***! Przecież ja wiem co to jest SIMPLUS PAST!”. Zrobiłam 3 kroki i z rozdziawioną paszczą pytam G. czy słyszała to co ja. Niestety. Tak dowiedziałam się że w angielskim występuje 17 czasów, jak ja zdałam maturę nie wiedząc o istnieniu simplus past? Pamiętam jakie larum wśród ‘pedagożek’ wybuchło kiedy to pewien prodziekan stwierdził publicznie, że jeżeli ktoś się nie chce na studiach uczyć, to pedagogika jest dla niego. Faktycznie gra na flecie jako zaliczenie przedmiotu to zadanie karkołomne. Do mojej niechęci do zawodu nauczyciela dołożyła się jeszcze jedna z moich polonistek, zapytała mnie na jakie studia się dostałam, kiedy odpowiedziałam, zaczęła się zachowywać jakbym jej powiedziała, że mam raka i 2 miesiące życia przed sobą, już chciałam jej odpalić, że w najgorszym wypadku skończę tak jak ona, więc chyba nie jest źle, ale uśmiechnęłam się tylko fałszywie i pożegnałam się. Oczywiście nauczyciele, to na szczęście nie tylko absolwenci pedagogiki, jednak to właśnie Ci mają do czynienia z najmłodszymi i wypaczają nasze umysły na samym początku edukacji. Dlatego powinni być poddawani takiej selekcji jak żołnierze Specnazu, a jak ktoś mi powie o złych warunkach, niskiej płacy i potwornych dzieciakach odpowiem: sratatata sratatata, to trzeba było się nie pchać na takie studia.

Dlatego, kiedy na pierwszych zajęciach jedna z dziewczyn zwróciła się do mnie per „Lao Szy”(czyli nauczycielu), poczułam się jakby ktoś mnie uraczył 220V. Kategorycznie zabroniłam tak do siebie mówić, każąc mówić po imieniu, nie ważne polskim czy chińskim, byle nie lao szy. Moja klasa liczy 12 dziewczynek w wieku od 18 do 27 lat. Piszę dziewczynek, bo w większości wyglądają jak uczennice 6 klasy polskiej podstawówki. Sądzę jednak, że polskie sześcioklasistki są o wiele śmielsze od moich uczennic i na tym polega problem. Na pierwszych zajęciach część dziewczyn gapiła się na mnie jak na żabę w formalinie, później jedna z nich powiedziała mi że jestem pierwszym obcokrajowcem z którym kiedykolwiek rozmawiała. Część próbowała się schować za koleżanki, część chichotała nerwowo. Na pierwszych zajęciach powiedziałam kto ja jestem i skąd jestem i dlaczego tutaj jestem i poprosiłam żeby one coś powiedziały o sobie. Cisza i przerażenie na ich twarzach. Proszę Jenny, która siedzi i gapi się na mnie jakbym jej kazała skakać przez ogień, mówi cicho, do tego zakrywa usta dłońmi  „Cześć nazywam się Jenny”, ja: „Powiedz coś o sobie, co studiujesz, co lubisz, czym się interesujesz”, ona blada i przerażona: „eee…lubię eeeeeee…jeść eeeee, studiuję inżynierię środowiska”. Spoko, daje jej spokój, więcej i tak się nie dowiem. Pytam następnej Soffi  „Nazywam się Sofija, lubię spać”. Witki mi opadają. Nikt się niczym nie interesuje? Jakiś sport, książki, muzyka? Nikt nie chce ze mną gadać. Zajęcia są zajęciami dodatkowymi, nie na ocenę i wcale nie muszą się na nich pokazywać, ale przychodzą i czasem się zastanawiam czy robią to tylko z nudów czy z jakiegoś jeszcze innego powodu. Mówię im, że angielski też nie jest moim językiem ojczystym i że startujemy z tej samej pozycji, a nikt się nie nauczył jeszcze obcego języka nie mówiąc ani słowa. Po któryś z kolei zajęciach, część się przełamuje i zaczyna ze mną rozmawiać, śmiać się, a nawet żartować. Co ciekawe najszybciej robią to Chinki z Chin kontynentalnych, poziom ich angielskiego jest bardzo różny, ale nie boją się już mówić. Co do Tajwanek, to nie wiem jak je „otworzyć”(może otwieraczem do konserw?). Kiedy pytam „How are you today?” słyszę „Good”, „How was your day?” “Fine”. “Any plans for weekend?” “No.” No ludzie! W końcu ‘brutalnie’ zmuszam do mówienia, pokazując obrazki I zadając pytania, do tego zabroniłam odpowiadać na pytania jednym słowem, zagroziłam że będę gryźć. Od razu mówię, że nie są takie, bo wymagam od nich niewiadomo czego, albo jestem taka przerażająca, po prostu Azjaci już tacy są. Tutaj lepiej się nie odzywać, a jak już to mówić jak najmniej, świadczy to o kulturze. I jak wypadam na tym tle ja, która mam bloga i częsty słowotok? Plebs i chamstwo Zalewajo! Ot co!

Dla wszystkich „pedagożek”, które poczuły się obrażone powyższym tekstem, mogę dodać na pociechę, że studentki owego wydziału cieszą się największym powodzeniem wśród męskiej części mieszkańców mojego byłego akademika, więc możecie sobie powiedzieć że wam zazdroszczę i już! A teraz szybko zmykać dokończyć zaliczeniową wydzierankę!

A i nawet jeżeli kiedyś zostanę nauczycielką w publicznej szkole podstawowej, gimnazjum, szkole średniej, możecie mi wypomnieć powyższe słowa. Nie sądzę, żeby nawet wtedy moje zdanie w tej kwestii się zmieniło.

sobota, 19 listopada 2011

Wyjazd integracyjny.

Nie przypuszczałam, że zdarzy mi się kiedykolwiek pochwalić OIA, ale cóż, dzisiaj w końcu nadszedł dzień w którym mogę to zrobić. Zorganizowali nam wycieczkę na bambusową farmę. Po super męczącym tygodniu(dlatego nie pisałam tak długo), wyjazd na wieś był świetną opcją. Nawet pogoda się na chwilę poprawiła. Po 8:00 rano wyjechaliśmy z Kaczego Dołu, niebo było czyste i mogłyśmy podziwiać góry. Miasto położone jest w górach, ale bardzo rzadko to widać. W ostatnim tygodniu wilgotność wynosi jakieś 95%, a temperatura 26 stopni, oczywiście wolę to niż ziąb w Polsce, ale nie mogę spać bo jednak jest za gorąco.
W autobusie okazało się, że 80% uczestników wycieczki to Chińczycy z wymiany. Organizatorki postanowiły umilić nam podróż i po tym jak każdy się przedstawił, odpaliły karaoke. Ciekawe, że normalnie Azjaci są strasznie nieśmiali, ale na karaoke uwielbiają chodzić i wydzierać się tam w niebogłosy(cóż, to chyba jedyne miejsce gdzie można to robić bezkarnie). Na początku próbowałam się zmusić do słuchania strasznie ckliwej piosenki o miłości, szczególnie, że był to straszny fałsz… Zapchałam uszy słuchawkami i udawałam, że śpię. Na szczęście nie jechaliśmy za długo.


Cóż, są i złe strony braku zimy...

Farma bambusa, na którą nas zabrali, leży w środku pól ryżowych i sadów. Na początku obejrzeliśmy, krótki filmik o farmie, później poubieraliśmy bambusowe kapelusze i wygłupom nie było końca. Zanim przyjechałam na Tajwan, wydawało mi się, że takich kapeluszy się już nie nosi, że ewentualnie są częścią jakiegoś tradycyjnego stroju. Szybko się przekonałam, że te kapelusze to po prostu pierwotna wersja kasków i noszą je tutaj ludzie sprzątający ulice, robotnicy i rolnicy. Taki kapelusz kosztuje 100NTD, czyli 10zł, ale chyba musiałabym w nim siedzieć w samolocie, jeżeli chciałabym go przywieźć sobie na pamiątkę.

Taki kapelusz, to standardowe wyposażenie robotnika.


Przy okazji wycieczki, wyszła też dość ciekawa różnica pomiędzy Tajwańczykami, a Chińczykami z kontynentu. Już wcześniej słyszałam, że Tajowie i Tajwańczycy, to dwa najbardziej infantylne narody Azji. Zgadzam się w 100%, chociaż ok. dużo o Azji nie wiem, acz nie wydaje mi się żeby można było być bardziej ‘ke ai’(czyli słodkim) niż te dwie nacje. Podejrzewałam, jednak że różnica między nimi, a Chińczykami jest nieznaczna. Na szczęście Ci z wycieczki okazali się być normalni! To aż podejrzane jest, odzwyczaiłam się chyba już od normalności i ‘nie słodkości’. Cóż… muszę się przyznać, że ostatnio kupiłam różowy zeszyt i chodzę pod różową parasolką, chyba ze mną źle…



Poletko ryżowe.
Fajnym pomysłem było też wspólne lepienie klusek. Przepis jak na nasze pyzy z mięsem, tylko zamiast zwykłych, słodkie ziemniaki, a w środku grzyby i krewetki. Po ulepieniu, zanieśliśmy je do kuchni, gdzie gotowały się na parze, a my w tym czasie poszliśmy dalej.


Około 13:00 podano nam obiad. Same dobre rzeczy, z resztą jak zwykle.
Ryż z grzybami gotowany/zapiekany i podany w bambusie.

Poczęstowano nas 'wodą przefiltrowaną bambusowym filtrem'.
Po wypiciu kubka, dowiedziałam się, że to woda z tej rzeczki. Przemiana materii od razu przyśpieszyła.
Później sadziliśmy swoje własne roślinki i każdy dostał swoją do domu. Chińczycy i Tajwańczycy wierzą, że bambus przynosi szczęście. Może i coś w tym jest bo naprawdę fajnie się bawiliśmy przesadzając nasze ‘szczęście’ do większych doniczek. Tak i zostałam właścicielką roślinki o imieniu ‘Celina’(nazwałam ją tak, od tytułowej bohaterki piosenki Kazika). Stoi teraz u mnie na balkonie i upiększa moją panoramę Kaczego Dołu.

Na koniec wycieczki poszliśmy do sadów, gdzie pozwolono nam narwać sobie owoców. Zbieraliśmy smocze owoce i gujawy. Fajnie się łazi po normalnym sadzie, gdzie latają motyle wielkości naszych nietoperzy i patrzeć na przyrodę wokoło. Najśmieszniejsze jest to, że te fikusy, palmy i inne rośliny, które w Polsce hodujemy w wersji doniczkowej, tutaj osiągają rozmiary XXL, większość jest mi znana, tylko nieustannie się dziwie, że takie wielkie to urosło.


niedziela, 13 listopada 2011

我是波蘭人.

Dziwnie świętuje się dzień niepodległości swojego kraju, w kraju, którego Polska nie uznaje. Oczywiście jestem niezwykle dumna z faktu, że jestem Polką i jak słyszę Czupakabry*, które narzekają na wszystko polskie jak leci, to mam ochotę...
Jednak będąc gdziekolwiek za granicą, nie da się nie porównywać, więc dzisiaj moje subiektywne porównanie Tajwanu i Polski(po 2,5 miesiąca).
Porównując życie Kowalskiego w Polsce i Wanga na Tajwanie. Życie na Tajwanie jest tańsze. Średnia pensja wynosi 40.000NTD, czyli 4.400PLN. Jeżeli żyje się samemu, wynajem mieszkania(kawalerka) to 300-500zł miesięcznie, cena zależy oczywiście od standardu, zawiera już większość rachunków, ale nie zawsze w mieszkaniu jest kuchnia. Wynika to z tego, że Tajwańczycy nie lubią i nie muszą gotować. W sumie się im nie dziwię, obiad można zjeść już za 4zł, w restauracji/budzie pod domem. Ciężko porównać mi ceny jedzenia, bo część rzeczy jest tańsza(stołowanie się ‘na mieście’), a część droższa(nabiał, słodycze, tak słodycze, niestety słodycze, pieczywo), ale wydaje mi się, że jednak Tajwan wygrywa na tym polu z Polską. Tańsza jest benzyna. I co ciekawe nie wynika to z posiadania przez Tajwan imponujących złóż ropy naftowej(bo szału nie ma), ale z normalnej polityki. Rząd dba o to, żeby cena nie była za wysoka, nie ma więc głupich akcyz i innych podatków, dzięki czemu jest prawie o połowę tańsza niż w Polsce. Również dzięki temu, Tajwan jest jednym z 4 najszybciej rozwijających się państw Azji. I może ktoś zarzuci, że no owszem średnia pensja na Tajwanie to 4.400zł, ale w Polsce 3232,70 zł(wg. GUS), a tak naprawdę mało kto tyle zarabia. Dobiję więc Was i powiem że 3000zł to może zarobić student, zaraz po studiach, a jak mu się poszczęści to dostanie nawet 5000zł na rękę. Aż się boję myśleć o szukaniu pracy w Polsce… No, ok., ale przecież wcześniej pisałam o Kay i jej problemach z pracą, którą dostała ‘po znajomości’. Jakbym w Polsce zarabiała tyle ‘po znajomości’ to nie narzekałabym. 


Co mi nie pasuje? Wyścig szczurów, o którym pisałam. Nie wiem czy wyrobiłabym gdyby jedynym sensem mojego życia była praca. Specyficzne jest też podejście Tajwańczyków do piękna. Wielbią kicz z pod znaku Hello Kitty i w ogóle nie przywiązują wagi do tego jak mieszkają. Dla mnie paradoks: można mieć meble ogrodowe w salonie, ale trzeba mieć największą plazmę SONY na ścianie. Można mieć jarzeniówki w sypialni, ale koniecznie musi stać w niej drugi telewizor, można jeździć rozpadającym się skuterem, ale trzeba mieć co najmniej jednego smartfona. Nie trzeba mieć ładnych rzeczy, trzeba mieć dużo gadżetów i w przypadku dziewczyn i kobiet, muszą one być jak najsłodsze. I widać później taką urzędniczkę, ubraną w mundurek z różowym, aż zęby bolą smart fonem i Sponge Bobem na torbie.
Hit sezonu, japoński miś Rilakkuma(z jap. 'Zrelaksowany miś'). Mnie bardziej przeraża niż bawi. Na Tajwanie totalny szał- dodają go nawet do zakupów w '7 eleven'.


Takie bajery nie są adresowane tylko do dzieci lub dziewczynek, ostatnio moja nauczycielka przypięła sobie misia do torby, a do kompletu ma pokrowiec na telefon i komplet okładek na dokumenty. Spróbujcie sobie wyobrazić swojego wykładowcę/szefa z takimi gadżetami...

I na koniec, otwierasz swój lunch box a tam:


Rzadko widuję tutaj obrazy czy po prostu ładne rzeczy, do których my przywiązujemy jednak jakąś wagę. Myślałam, że domy wyglądają tutaj tak szkaradnie, tylko z zewnątrz, cóż w środku jest na pewno czyściej, ale na pewno nie ‘ładnie’. Jeszcze jedna rzecz strasznie mnie zastanawia. Oni wszędzie na zewnątrz domów stawiają roślinki, dosłownie gdzie tylko się da i w czym tylko się da, a w środku domu trzymają najczęściej sztuczne. Może chodzi o feng shui?     

Na pewno my Polacy możemy się poszczycić, czymś czego wszystkim znajomym mi Azjatom brakuje. Sprytu i ‘ułańskiej fantazji’. Tutaj pytanie ‘dlaczego nie można tego zrobić tak, a trzeba tak?’ budzi straszne zdziwienie i najczęściej nikt się nie zastanawia dłużej i odpowiada ‘Nie wiem, bo tak i już’, albo prosi o czas na odpowiedź do końca tygodnia(tak działa moje ulubione OIA- biuro ds. współpracy z zagranicą).
No i Polska jest niepodległym i uznawalnym na całym świecie krajem, a o Tajwanie pisze się, że jest ‘anomalią’, bo jest dość ważny jeżeli chodzi o handel, ale uznaje go tylko kilka krajów, w większości trzeciego świata. Kraj drugiego świata czyli Polska, nie uznaje Republiki Chińskiej. Z drugiej strony, po co im uznawalność, skoro żyją sobie całkiem dostatnio, wizy do Stanów dostają łatwiej niż Polacy, eksportują więcej niż importują, a na wyspę mówi się, że w razie wojny, to będzie największy ‘lotniskowiec’ USA.
11 listopada, mogę spokojnie powiedzieć, że zazdroszczę Tajwańczykom, zazdroszczę im jak cholera. Tego, że nie muszą się przejmować tym co będzie z nimi jutro, czy wystarczy pieniędzy do pierwszego, że chcieć to tutaj móc. Ale z drugiej strony bardziej się cieszę, że dla nas(mam nadzieję) pieniądz nie jest celem samym w sobie i senesem życia, tak jak dla nich. Że cieszą nas małe rzeczy, mamy poczucie piękna i ową ‘ułańską fantazję’. No i na koniec, miłości nie da się zwarzyć, zmierzyć ani przeliczyć, dlatego nie stwierdzę nigdy, że Tajwan jest lepszy od Polski. Nawet jeżeli logika i zimne wyrachowanie  nakazywałyby co innego.
…a jeszcze, my potrafimy się bawić i pić… wczoraj na własną prośbę Kenisław zapił się w kropkę, bo chciał pokazać jak pije ‘Tajwański kozak’. A mówiłyśmy, ostrzegałyśmy, że wódka to nie woda.




*Czupakabry- osobniki, które emigrowały zarobkowo do zachodniej Europy, dorobiły się trochę, dając się sprowadzić do poziomu szczura za kilka euro. Wracający do Polski z dziurawym od przejarania mózgiem i kompletnie nieuzasadnionym, wielkim mniemaniem o sobie. Żeby było jasne, nie piszę tak o wszystkich Polakach pracujących na zachodzie, wschodzie, gdziekolwiek poza krajem, ale o tych mendach, za które mi po prostu wstyd i które psują nam opinie.

czwartek, 10 listopada 2011

Szczurza sesja.

Od poniedziałku trwa sesja śród semestralna. Nie wiem, kto ją wymyślił, ale bardzo się człowiekowi nudziło. Po raz pierwszy w moim studenckim życiu, sesja w ogóle mnie nie stresowała. Nie, żebym była taka pewna siebie, po prostu już wiem jak wyglądają tutaj studia na kierunku humanistycznym. Podam Wam trzy przykłady. Pierwszy - ostatnio napisała do mnie dziewczyna, która studiuje filologię angielską(CZWARTY ROK!), z zapytaniem czy nie pomogłabym jej w projekcie na zajęcia z języka biznesu. No pewnie, że pomogę, o ile będę potrafić. Spotykamy się, a ona tłumaczy, że miały z koleżankami same sobie wymyśleć temat projektu, bo nauczycielka chce żeby ćwiczyły ‘kreatywne myślenie’ i wymyśliły, że będą ‘pomagać ludziom’. Całkiem szczytna idea, ale po co jej w takim razie ja? A no bo one chcą pomagać studentom z zagranicy i muszą pomóc 10 osobom i w czym mi pomóc.  Ale, ja dziękuję bardzo, w niczym nie potrzebuję pomocy, naprawdę, nic mi nawet do głowy nie przychodzi, no chyba żeby coś się którejś z nas stało, że potrzebowałybyśmy natychmiastowej pomocy i tłumacza, to wtedy, ale na szczęście nic nikomu się nie dzieje. Dziewczyna nie pocieszona, ale jak to? Ona musi zrobić projekt i musi mi pomóc. No ale w czym chcesz mi pomóc? No nie wiem. W końcu Zośka się ulitowała nad dziewczyną i poprosiła, żeby pokazała nam gdzie można kupić prawdziwą kawę, a nie ten syf który tutaj serwują. Laski zaprowadziły nas do kawiarni, posadziły przy stoliku, trzasnęły focię, kazały odcisnąć kciuki na brystolu, podpisać się i zniknęły. Na początku, żadna z nas nic nie mówiła, ale później zaczęłyśmy się z Zośką tak głośno śmiać, że dziewczyny siedzące przy stoliku obok zmierzyły nas z góry. Drugi przykład- na zajęciach z negocjacji profesor z niewzruszoną miną pyta studentów czy wiedzą co to wikipedia i jak się wyszukuje wiadomości w googlach. Po czym instruuje klasę: ’Proszę wpisać do wyszukiwarki hasło ‘wikipedia’ i nacisnąć przycisk ‘szukaj’ znajdujący się po prawej stronie’. Później profesor wyjaśnia studentom, że zajęcia będą się odbywały w cyberprzestrzeni, mają stworzyć swojego awatara, na podanej stronie internetowej, podzielić się na 4 osobowe grupki i będą spotykać się na ‘wyspie’ i negocjować przez Internet. Założę się, że facet jest fanem The Sims, inaczej nie potrafię sobie wytłumaczyć sensu tych wszystkich zabiegów. Pierwsze zadanie domowe: przynieść słuchawki z mikrofonem i nauczyć się ich używać. Ciężka sprawa… Trzeci przykład- przedmiot ‘Estetyka filmów o mafii’. Brzmi ciekawie. Na czym polegają zajęcia? Na oglądaniu ‘Ojca Chrzestnego’, ‘Chłopców z ferajny’ i innych fajnych filmów o mafii. Zaliczenie? Obecność.
Z czego więc wynika , ów wysoki poziom studiów na NCHU?  Odpowiedź jest prosta i przerażająca, z wyścigu szczurów. . Wiele moich sąsiadek z akademika wstaje o 4:00 nad ranem, żeby siąść do nauki przed swoimi współlokatorkami, nie ważne czy jest coś do nauki czy nie, trzeba być lepszą we wszystkim od innych dziewczyn. I tak od 4:30 siedzą i uczą się i uczą i uczą, aż do pierwszych zajęć. Nie ważne o której zaczynają się zajęcia, wstają zawsze o tej samej porze i zaczynają się uczyć, niektóre uchylają drzwi na korytarz, żeby reszta widziała, że ona już się uczy. Na początku nie zwracałam na to uwagi, ale ostatnio jakoś kiepsko sypiam i kiedy one wstają, ja jeszcze nie śpię i słyszę jak się kąpią i zaczynają dzień. Między zajęciami jakiś obiad, później znowu zajęcia, kolacja, facebook i spać o 22:00, bo trzeba wstać o 4:00. Nie mają własnego życia, żadnego hobby, przyjaciółek(z konkurencją się lepiej nie przyjaźnić). Obserwuje to od dwóch miesięcy i nie byłam pewna czy się mi tylko tak nie wydaje. Zapytałam więc znajomej jak to tutaj jest. Kay bez mrugnięcia okiem, odpowiedziała, że właśnie tak i tak wyglądało jej życie na studiach. Że można mieć jakąś przestrzeń w życiu dla siebie, dowiedziała się, kiedy poznała studentów z wymiany, kilka lat temu. Bardzo ją lubię, obcowanie z nią otwiera mi oczy na to jacy są tutaj ludzie. Pytam czego te dziewczyny się tak cały czas uczą.  „W sumie to niczego, ale wyścig szczurów tutaj to norma. Najpierw skupiasz się tylko na nauce, później znajdujesz pracę, bardzo często po znajomości(skąd my to znamy), a później skupiasz się tylko na pracy, aż nagle masz 35 lat i należałoby założyć rodzinę, więc spotykasz kogoś i analizujesz ile zarabia i gdzie pracuje, a nie czy jest dobry i czy go kochasz, podpisujecie umowę, ślub, ładne zdjęcia, dziecko, dom i praca bo trzeba gonić resztę szczurów” to są słowa Kay. Ręce mi opadły. Ona skończyła studia w zeszłym roku, długo nie mogła znaleźć pracy, w końcu dostała po znajomości. Dla większości moich tutejszych znajomych najważniejsze są pieniądze, strasznie się dziwią, że ja się dziwię. Ok., może i jestem naiwna, może i jeszcze kiedyś powiem „Ależ ja byłam głupia”, ale patrząc na Kay, która jest tylko rok ode mnie starsza, a już ma dość wszystkiego i nie wierzy w nic, mogę spokojnie powiedzieć- mam mega szczęście- urodziłam się i wychowałam w Polsce. I bynajmniej nie jest to moja refleksja na dzień przed 11 listopada, my naprawdę mamy dzikie szczęście!

niedziela, 6 listopada 2011

Weekend w raju część 3.

W niedzielę wyruszyliśmy do Kenting. Strasznie się cieszyłam bo wcześniej obejrzałam zdjęcia Zośki, które zrobiła tam we wrześniu, ale zdjęcia nie oddają nawet połowy piękna tego miejsca.


Na szczęście po sezonie Kenting jest o wiele tańsze, więc mogliśmy się zatrzymać nad samym morzem, właściwie w centrum miasteczka(tylko jedna długa ulica). Przeczekaliśmy w hotelu, aż słońce zejdzie trochę niżej(w tej szerokości geograficznej opalanie się o 13:00 to totalna głupota), pokręciliśmy po okolicy i wyruszyliśmy na plażę. Amanda zabrała nas na swoją ulubioną, oddaloną od miasteczka i schowaną w zatoce. 

Po zachodniej stronie Kenting oblewa Morze Południowochińskie, a od wschodu Pacyfik. Tego wieczoru kąpaliśmy się w morzu, które nawet w listopadzie jest cieplejsze od Bałtyku, ale trzeba przyznać że jest też o wiele bardziej słone i moje próby nurkowania skończyły się łzawieniem i kichaniem. Gdy zrobiło się ciemno, siedliśmy sobie na skale i oglądaliśmy spadające gwiazdy. Jednak wszyscy byli już bardzo głodni, wróciliśmy do miasteczka i chcieliśmy znaleźć coś do jedzenia na głównej ulicy. Skończyło się próbowaniem wszystkiego po trochu, czego nie polecam, ale cóż głupota boli, a połączenie grillowanych grzybów i herbaty z mlekiem, nie może skończyć się dobrze…
Śmierdzące tofu- wcale tak nie śmierdzi i jest całkiem dobre.




Smażone grzyby.
Zhen Zhu Nai Cha(herbata z galaretkami i mlekiem).
Jakieś mięcho.
Jedna rzecz trochę mi nie przypasowała. Niby południe jest konserwatywne itd. a przed wieloma knajpami w Kenting tańczą prawie nagie laski(o ile można je tak nazwać) albo, co gorsza transwestyci. Fuuu! Kenny, ze wstydu strzelał oczyma po niebie, ale na tancerkach(dziewczynach) oko już zawiesił.
Po ewidentnym przeżarciu się na Kenting street, pojechaliśmy nad ocean dalej oglądać gwiazdy. Księżyc już zaszedł, więc widok był jeszcze piękniejszy, jakby ktoś rozsypał kaszę na niebie. Rozłożyłyśmy się wygodnie na ścieżce i jakoś żadna z nas(łącznie z Amandą) nie zwróciła uwagi, na Kennego, który wlazł na samochód. Leżeliśmy, leżeliśmy i nagle Kenny mówi: ‘Wiecie, Wy uważajcie tam na ziemi, bo w ostatnim miesiącu w Kenting złapano 46 Kobr i to w samym centrum”. Fajnie, że powiedział nam to po jakiś 15 minutach leżenia, ale w sumie paniki nie wywołał.
Szkoda, że po ciemku nie zauważyłam tego znaku.
Następnego dnia wróciliśmy w to samo miejsce- klif nad oceanem, żeby podziwiać wschód słońca. Niestety, było pochmurno, a wiatr wiał tak potężnie, że ciężko było ustać w miejscu(na szczęście wiał w stronę lądu). Spaliśmy jakieś 3 godziny, więc po wschodzie wróciliśmy do łóżek.





W pewnym momencie budzę się, zasłony pozaciągane, a Kenny skacze po pokoju i ze szczotką do zębów w ustach krzyczy „K*** zaspaliśmy, mamy 10 minut, żeby się wyprowadzić, jest 12:00!”, no więc w biegu opuściliśmy hotel, a że żar lejący się z nieba był nie do zniesienia, musieliśmy znaleźć miejsce, żeby przeczekać. Pojechaliśmy do portu rybnego, gdzie w portowej knajpie zjedliśmy śniadanie. Ciężko się było po nim ruszyć.
Sashimi, czyli surowa ryba+ wasabi i sos sojowy.
Zupa rybna. Zupy tutaj są raczej bez smaku, chodzi o to co w zupie pływa, a nie o samą zupę.


Po południu zwiedziliśmy punkt najdalej wysunięty na południe- park krajobrazowy Kenting. Z jednej strony morze, z drugiej ocean. Piękne miejsce, a do tego mają latarnie morską.





Niestety ostatni dzień w Kenting, spędziliśmy raczej w biegu, na zakończenie wykąpaliśmy się w morzu, zjedliśmy po kanapce z ‘7 eleven’ i wyruszyliśmy z powrotem do Kaohsiung.
Tutaj czekała na nas ostatnia atrakcja dnia- podróż szybką koleją. Normalnie nigdy byśmy się nią nie przejechały, ale Amanda znalazła w Internecie zniżkę 50% z legitymacja studencką(normalnie nie ma tutaj zniżek studenckich) i się zdecydowałyśmy. Normalnie podróż z Kaohsiung  do Taichung trwa jakieś 3 godziny, szybką koleją tylko 50 minut. Z jednej strony nikt nie chciał wracać do Kaczego Dołu, a z drugiej byłam strasznie ciekawa szybkiej kolei.

Tajwańska kolej wysokich prędkości  łączy Taipei(północ) z Kaohsiung(południe). Trasę o długości 335 kilometrów można przebyć w 90 minut(autobusem czy zwykłym pociągiem 4,5 godziny). Pociągi rozwijają prędkość 300km/h. Co do ceny biletu to powiem, że połowa trasy, ze zniżką studencką, kosztuje mniej więcej tyle co Intercity z Opola do Wrocławia(ze zniżką studencką), czyli 42zł. Dodam tylko, że z Opo do Wro(84 km) jedzie się 60 minut(+ ‘planowe opóźnienia’), a z Kaohsiung do Taichung(180) 50 minut.  W pociągu nie można głośno rozmawiać, trzeba wyciszyć komórkę, a jeżeli ma się objawy grypy należy założyć maseczkę na usta(to mnie przeraża, bo oni tak po ulicach chodzą).

Jestem trochę rozczarowana, myślałam , że po starcie(to chyba najlepsze słowo), wciska człowieka w fotel jak w samolocie, a tutaj nic. Kompletnie nie czuć tej szybkości. Kiedy na tablicy wyświetliło się „Następna stacja: Taichung” wszyscy zaczęli się krzywić. Stacja jest położona jakieś 8km od centrum, darmowe autobusy, dowożą ludzi na stację szybkiej kolei i z powrotem do miasta. Masz bilet na pociąg- jedziesz za darmo. Po takim weekendzie, nawet Kaczy Dół wydał się być ładniejszym i przyjaźniejszym miejscem.