sobota, 24 grudnia 2011

Nieoczekiwane zakończenie wigilijnego wieczoru...

Na początku planowałyśmy bardziej tradycyjną(o ile można to tak w ogóle nazwać) wersję wigilii. Miała być w naszym akademiku, miało być 12 potraw w miarę możliwości jak najbardziej przypominających polskie. Później z tego planu zostały już tylko pierożki, przypominające uszka do barszczu, ryba, kompot z suszu(herbata przypominająca go w smaku) i jakieś ciasta. Był jednak jeden problem- jest nas 10, 9 dziewczyn i jeden biedny(chociaż po dzisiejszej akcji już mi go tak nie szkoda) Woo Joo, który nie może odwiedzić naszego ‘getta’, bo jest facetem. Postanowiłyśmy jednak spróbować umożliwić mu wejście tylko na ten jeden wieczór. Poszłyśmy do kierowniczki akademików, jedynej osoby, która może wyrazić zgodę na coś takiego. Nasza kierowniczka przypomina stylem Dodę z początków kariery. Z doświadczeń większości wynika, że nienawidzi obcokrajowców. Nie chciałam się jednak zrażać opinią, bo babka jest moją szefową(lekcje ang) i ja z nią problemów dotychczas nie miałam. Kierowniczka wykazała się jednak ‘azjatycką empatią’ i z wdziękiem kasjerki PKP(z opolskiego dworca) odburknęła ‘NO’. Nasze argumenty, że przecież są święta i że Woo Joo opuści akademik przed północą, a do tego skorzystamy z sali na parterze, czyli kamery będą śledzić każdy nasz ruch, nie przekonały pani. Musiałyśmy skapitulować.
Kartki świąteczne, które dostałam od znajomych.
Choinka, którą ustawili pod akademikiem.
Po burzy mózgów, która odbyła się w naszym pokoju, ustaliliśmy, że jedyną opcją jest restauracja. B.T jako specjalistka od lokalnych restauracji poleciła nam niedrogą i dość dużą, nie wymagającą rezerwacji(co w wypadku świąt i soboty było bardzo ważne)knajpę. W japońsko-polsko-koreańsko-tajskim składzie zjedliśmy pyszną kolację ‘wigilijną’
Od prawej: Riho, Saori i Ai(Japonia), Leinata(Lechistan), Zosia(Korea), B.T i Katuoo[Kade](Tajlandia), Iza(Lechistan).
Woo Joo[Łudziu](Korea) się spóźnił...







Tajwańska zima naprawdę zalazła nam już za skórę. Wiał silny i zimny wiatr, więc po kolacji wróciłyśmy do akademika. Japonki, Koreańczycy i Tajki nie obchodzą świąt, dlatego rozeszliśmy się w różne miejsca. Koreańczycy i Tajki próbowali nas wyciągnąć na piwo, ale grzecznie odmówiłyśmy, bo w wigilię nie powinno się lądować w pubie. Oni poszli pić, a my wróciłyśmy do pokoju i zaległyśmy na łóżkach Kelisy i Leinaty wcinając rurki czekoladowe i pomarańcze. Rurki miały być substytutem piernika, ale niestety Tajwańczycy na słodyczach się kompletnie nie znają… Zamiast opłatku był chleb tostowy, na opakowaniu którego napisano, że jest to wyśmienity francuski deser…
Odśpiewałyśmy ‘Dzisiaj w Betlejem’ budząc w ten sposób K. Ja chciałam śpiewać ‘Pójdźmy wszyscy do stajenki’ bo przecież nasz akademik to taka stajenka- śpimy w żłóbkach na sianku(bambusowym, ale zawsze), jednak Iza stwierdziła, że ‘Dzisiaj w Betlejem’ jest weselsze. Posiedziałyśmy, pogadałyśmy, o 1 w nocy(u Was była 18:00), rozeszłyśmy się do pokojów. Zosi i B.T jeszcze nie było. Po jakiejś półgodzinie, Zośka, blada jak ściana stanęła w progu i nie odpowiadając na moje ‘Hi’, runęła do łazienki, odgłosy, które mnie doszły ze środka, nie pozostawiały złudzeń. Moja mała, chuda Zosia, razem z maleńką B.T spiły się w kropkę. Po 20 minutach dość intensywnego kontaktu z toaletą, Zośka otworzyła drzwi i w trybie ‘tropię węża’ weszła do pokoju. Zdążyła powiedzieć tylko ‘sorry’, a już musiała wracać… B.T w tym samym czasie, dwa pokoje dalej przeżywała to samo. Biedne, nikt im nie powiedział, że mieszanie piwa, wina i Jim Beama, może się skończyć tak jak się skończyło. Zośka siedzi w łazience i mamrocze coś po koreańsku. Mam nadzieję, że wyjdzie przed tym jak mi puści pęcherz…
Jutro stłukę Woo Joo na kwaśne jabłko bo to on je tak spił. Mam nadzieję, że sam też skończył obejmując 'porcelanowego przyjaciela'.
Tak minęła wigilia.

OIA robi nam święta...

Na początku grudnia OIA zaproponowało nam wzięcie udziału w zabawie świątecznej, którą organizuje co roku uniwersytet. Jako, że moja wcześniejsza współpraca z OIA, kończyła się prawie zawsze źle, sceptycznie podeszłam do sprawy, tak samo jak większość obcokrajowców. Jednak po konsultacji z chłopakami, stwierdziłam- a co mi tam(nie powiem że nie skusiły mnie nagrody). Chłopaki próbowali mnie zrobić w konia, twierdząc że w ogóle się nie przygotowują, że wyjdzie jak wyjdzie, ale szczegółów nie chcieli zdradzić. Nie dałam się jednak nabić w butelkę i najpierw zrobiłam małe rozeznanie co Tajwańczycy wiedzą, a czego nie. Okazało się że nie wiedzą za dużo o świętach, dla nich to taki okres w którym wszędzie wiszą światełka, stoją choinki i są wyprzedaże. No i jest Santa Claus, co rozdaje ulotki w supermarkecie. W ten dzień pary chodzą na romantyczne randki do Starbucksa i piją tam gorącą czekoladę. Przećwiczyłam też swoją prezentację na dziewczynach z mojej klasy. Jedna zapytała mnie jak smakuje sernik. No i wtedy poczułam się jak zupełna kosmitka. Po angielsku sernik to cheese cake, problem polega na tym, że oni znają tylko żółty ser, biały to jakaś czarna magia(aż się boję ile by tutaj kosztował, jeżeli mleko kosztuje 7zł za litr). Więc musiałam wytłumaczyć, że to nie to samo co pizza, że słodkie itp. Niestety w tym wypadku moja angielszczyzna padła. Jak komuś wytłumaczyć jak smakuje coś czego nigdy nawet na oczy nie widział?
Wracając do imprezy. Na początku przemówił rektor, ale nikt go specjalnie nie słuchał(może i lepiej bo stwierdził, że to Dickens wynalazł święta), bo akurat otwarto namiot z jedzeniem i Tajwańczycy rzucili się do niego, jakby tydzień nic nie jedli, a ja stałam pod drugim namiotem, bo z powodu ‘rekwizytów’ nie mogłam się pokazywać. Miałam tylko 8 minut, więc postanowiłam kupić publikę najciekawszymi polskimi zwyczajami. Do tego OIA poinformowało nas, że nie możemy użyć prezentacji Power point bo impreza odbędzie się na zewnątrz i nie będzie warunków. Oczywiście zrobili mnie w jajo i można było korzystać z komputerów, na szczęście przygotowałam swoją własną wersję Power Pointa(na dużych kartkach z bloku). Zaczynając prezentację poinformowałam publikę, że oto przed nimi światowa premiera nowej wersji programu. Opowiedziałam o opłatku, o karpiu w wannie, o sianku pod obrusem, o pierwszej gwiazdce, aniołku zamiast Mikołaja, Pasterce i o zwierzętach mówiących ludzkim głosem. Karp w wannie i gadające zwierzaki wzbudziły największe zainteresowanie. Wiedziałam, że chłopaki coś knują, więc postanowiłam zwiększyć swoje szanse na zwycięstwo i z reszty bloku zmontowałam sobie aniele skrzydła. Tajwańczycy lubią, żeby było KE AI(słodko), więc anioł zrobił furorę(niestety skrzydła były zbyt wiotkie i miałam z nimi mnóstwo problemów na wietrze). Moja prezentacja była w 3D(Karpia naprawdę dało się włożyć do wanny), a do tego miałam piękną hostessę Kelisy(dziękuję).
Zdjęć z imprezy jeszcze nie mam. Musicie więc uwierzyć mi na słowo, że przebrałam się za Anioła.
Chłopaki z ONZ, w składzie Hakan z Turcji, Tom z Ghany, David z Niemiec, Behzod z Uzbekistanu wspomagani przez Demet(Turcja), zrobili totalne show. Czapki z głów, aż mi skrzydła z wrażenia odpadły! Odegrali scenkę ‘Najgorsze święta w życiu’ podczas której każdy zatańczył tradycyjny taniec ze swojego kraju. Każdy oprócz Davida, który zaśpiewał piosenkę po niemiecku i zajodłował niczym Heidi z gór. Oczywiście wygrali, drugie miejsce zajęli Tajowie, którzy opowiadali zupełnie nie na temat, ale studentów z Tajlandii jest 80 i głosowali na swoich. Ja zajęłam 3 miejsce, co bardzo mnie cieszy. Jedyne czego nie przewidziałam to, to że anioł przyniesie mi niechcianą sławę. Następnego dnia na stołówce popiskujące dziewczynki pokazywały mnie palcami, a reszta już bez kompletnego skrępowania przystawała i gapiła się na mnie z otwartymi ustami.
Impreza skończyła się kolacją nieopodal uniwersytetu w mniejszym już towarzystwie.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Odezwa do umysłowo ociężałych użytkowników portalu Facebook.

Dzisiaj rano, pierwszymi słowami które usłyszałam były „Oh my God Kim Jong Il is dead!”(O mój Boże Kim Dżong Il nie żyje). Wypowiedziała je moja współlokatorka Koreanka, z Korei Południowej. Zaznaczam POŁUDNIOWEJ. Zośka była naprawdę przerażona. Nie dlatego, że jest jej żal podłego dziada, dlatego że każda zmiana w Korei Północnej niesie za sobą konsekwencje w Korei Południowej. Obecnie w Korei Południowej obowiązuje stan wyjątkowy. Nie jest to takie, za przeproszeniem ‘sranie w banie’, ponieważ niektórzy z Was, mogą pewnie nie wiedzieć, Korea Północna posiada arsenał jądrowy, który daje możliwość zniszczenia Seulu w kilka sekund. Wprowadzenie stanu wyjątkowego, oznacza dla młodych Koreańczyków(wszyscy chłopcy muszą służyć w armii, nawet studia nie są wymówką), że w każdej chwili mogą zostać wezwani do służby. Wojna oczywiście(mam nadzieję) nie wybuchnie, ale radosna- jak by się mogło wydawać, nowina, spowodowała znaczny spadek cen akcji na południowokoreańskiej giełdzie. Zośka się boi, o swoją rodzinę w Seulu, o to co będzie dalej, o to że kryzys ekonomiczny w Korei się pogłębi i nie znajdzie pracy, w końcu że wojna jednak kiedyś wybuchnie i co wtedy?

W Europie nie śledzimy wydarzeń w tej części świata zbyt uważnie, chyba wciąż nam się wydaje że jesteśmy pępkiem świata, że jak my padniemy to świat szlag trafi i ęą i ść. Sytuacja między Koreami jest bardzo napięta, latem Północ zatopiła jedną z łodzi podwodnych Południa. Problemem dla Północy są nawet światełka bożonarodzeniowe nieopodal granicy, ponieważ ‘wysyłają chrześcijańską propagandę’ do kraju wojującego ateizmu i Korea Północna rozważa działania militarne by powstrzymać ‘propagandę’- o tym przeczytałam ostatnio w ‘China Post’ i szczęka mi opadła, bo od kampanii wyborczej w Polsce, większej głupoty nie słyszałam.

Z niesmakiem, a tam niesmakiem, ze złością obserwuje jak wielu moich znajomych, których miałam za ludzi naprawdę mądrych, a co więcej myślących, wrzuca na FB ów filmik, nabijając się z płaczących Koreańczyków z północy. Że teatr, że dawno się tak nie uśmialiście, że parodia. Coś wam powiem DEBILE, jakbyście mieli wybór: płaczesz, albo kulka w łeb za rogiem, to większość z Was zanosiła by się płaczem nad samymi sobą(jak zapewne Ci ludzie), co więcej jestem pewna, że gdyby ktoś zaproponowałby Wam odpowiednią sumę pieniędzy za to samo, gryźlibyście płyty chodnikowe w spazmatycznym i udawanym płaczu. Uważam więc, że totalnie nie na miejscu są Wasze durne komentarze, obrażające ludzi, którzy zostali zmuszeni do odgrywania takich scen, pod groźbą śmierci bądź spędzenia reszty życia w obozie pracy. Cieszę się niezmiernie, że kolejny tyran wyciągnął nogi, razem z Zośką i Woo Joo mam nadzieję, że coś się w Korei i Północnej i Południowej zmieni na lepsze, ale to chyba pobożne życzenie. A Wam BARANY słuchające amerykańskich zespołów typu Green Day czy SOAD, w których piosenkach często pojawia się narzekanie, jak to źle i podle żyje się w kraju propagandy i kłamstwa- USA, polecam kliknąć tutaj. Wstyd mi za Was, szczególnie, że jedno ma uczyć WOSu w przyszłości. Zamiast nosić koszulki "Fuck the system", albo co gorsza z Guevarą, zróbcie coś dobrego i pomyślcie, zanim palniecie głupotę. 

czwartek, 15 grudnia 2011

Empatia?

Środa- dzień tygodnia, którego na Tajwanie najbardziej nienawidzę. Wszystko przez basen, kto czytał ‘Godzillę na basenie’ wie o co chodzi. Animal Planet skontaktowało się ze mną po tamtym poście i zaproponowało mi własne reality show, ale za mało chcieli zapłacić, więc się nie zgodziłam. W tą środę jednak miałam ochotę zachować się jak prawdziwa Godżilla i urwać głowę naszemu ‘trenerowi’. Kazał nam pływać kraulem przez 10 minut bez przerwy. Ok., w końcu po to przyszłam na basen, żeby pływać, a nie fikołki robić. Problem w tym, że moja Zośka, ma wadę serca i nie może się tak męczyć. Tylko, że Zośka to dumna Koreanka(to jest chyba najdumniejszy z Azjatyckich narodów) i nie przyznała się, że nie może i nie da rady. Po kilku długościach, postanowiłam sobie odpocząć i ‘przyleniwiłam’ żabką, dopływam do brzegu i widzę Zośkę, trzymającą się jedną ręką brzegu, a druga za serce. Podchodzę do niej i pytam co jest. Na to Zośka, że jej słabo i chyba zaraz zemdleje. No to ja ją łapię i ciągnę do wyjścia. Zośka nie ma siły wyjść z basenu. Trener- głupek leśny, bardzo dobrze nas widzi i macha i gwiżdże na mnie, żebym ją zostawiła i płynęła dalej, ja odmachuję żeby może podszedł i mi pomógł. Nic, on ma to gdzieś. W końcu Zośka wychodzi z basenu i zgięta w pół idzie do niego. Mierzy jej puls i każe iść do jacuzzi. Jestem jeszcze w basenie i widzę jak Zośka coraz wolniej i słabiej idzie w kierunku schodków do jacuzzi. Asystent leśnego głupka, ten co przynajmniej mówi po angielsku, gapi się to na Zośkę to na mnie, stojącą po środku basenu. W końcu wściekła krzyczę „Co się k#%^&** gapisz! Łap ją bo zaraz zemdleje”, on biegnie za nią i w ostatniej chwili sadza na podłodze. Nikt nie zwraca na to uwagi, reszta dalej pływa, trener łazi wzdłuż brzegu i dogląda jak kto macha nogami. Idę po Zośkę, wyprowadzam ją z basenu, na co trener mówi tylko ‘następnym razem wolniej’…
To co miałam ochotę zrobić panu 'trenerowi'.
W szatni kładę Zośkę na ręczniku, opieram jej nogi o ścianę i proszę jedną z dziewczyn, żeby wytłumaczyła temu kretynowi, że Zosia ma wadę serca, o czym mówiła mu przy okazji testu sprawnościowego i nie może tyle pływać. Po przyjściu do akademika Zośka bierze leki i kładzie się spać. A ja nie wiem kto tutaj jest głupszy, on który w ogóle jej nie pomógł, chociaż to jego zasrany obowiązek, czy ona, która wiedząc, że nie może, płynęła dalej, bo przecież w Azji ‘okazanie słabości czy złości to straszny nietakt’.
Zaczynam uważać, że empatia w tej części Azji nie istnieje. Jesteś słaby, masz problem? Twoja sprawa. Przetrwają tylko najsilniejsi, a jak zginą słabi to nikt nie zauważy, w końcu tyle tutaj ludzi. Przypomniał mi się post, który na FB zamieścił w październiku Martin jeden z ‘naszych’ Czechów. „Na Tajwanie nie oczekuj pomocy od przechodniów, nawet gdy robisz komuś masaż serca”, nikt nawet nie zadzwoni na pogotowie, odwrócą wzrok, uciekną. Jedynymi empatycznymi istotami zdają się być Tajowie, mimo iż czasami infantylni, ale serca mają złote.
Jestem na tyle uprzywilejowana, że jak ‘Amerykance’ się coś stanie to będzie afera, więc mi zawsze ktoś pomoże, ale wolałabym żeby nie wynikało to ze strachu.

środa, 14 grudnia 2011

Sekrety tajwańskich kuchni...

Jak prawie codziennie, siedziałam sobie na stołówce i wcinałam coś dobrego. Siedzę, siedzę, gmeram pałeczkami w talerzu. Ludzie złażą się na obiad, ale zdecydowanie jest jeszcze przed ‘godziną szczytu’, czyli 17:00. Nagle kątem oka, wyłapuję coś małego przemieszczającego się po podłodze. Na początku wydaje mi się, że to złudzenie, jednak po minie chłopaka który siedzi przy stoliku obok, widzę, że coś jest nie tak… 'Karaluch', myślę sobie i wracam do prób eleganckiego zjedzenia makaronu pałeczkami(niemożliwe). Jednak po chwili znowu coś przebiega między stolikami, a chłopak robi minę jakby się miał zaraz rozpłakać. Patrzę to na niego, to na podłogę i nagle spod stolika, spokojnie i powoli wychodzi… szczur. Dumnie kroczy między stolikami, strzygąc wąsami. Chłopak zielenieje, patrzy na mnie ja patrzę na niego i czekamy które pierwsze zacznie wrzeszczeć. Dodam, że szczur ma nas totalnie w d… i spacerkiem idzie przez środek stołówki, mija się z jedną z kucharek, która patrzy na niego bez emocji, po czym znika(szczur) w skrzynkach na drugim końcu sali. Biedny chłopak nie dojada obiadu i wybiega. Chyba przestanę tam chodzić, chociaż… takie mają dobre bakłażany, a może szczury też są smaczne?

wtorek, 13 grudnia 2011

Historyjki z zeszłego tygodnia. Poniedziałek.

Z niesmakiem stwierdziłam w poniedziałek, że w tym roku Mikołaj mnie totalnie olał. Nic, nawet rózgi nie dostałam! A przecież siedmiogodzinna różnica czasu ułatwia tylko sprawę! Mikołaju! Tak się bawić nie będziemy i jeżeli w przyszłym roku wytniesz mi znowu taki numer, to przejdę do teamu dziadka Mroza!
Mój tegoroczny prezent mikołajkowy. Figa, nawet bez maku...
W poniedziałek były  też urodziny króla Tajlandii- Ramy IX. Tajowie bardzo kochają swojego monarchę i mimo iż część kraju jest wciąż zniszczona(w tym roku Tajlandię dotknęła straszna powódź, prawie 90% kraju znalazło się pod wodą), hucznie świętowali jego urodziny. Szukając informacji  na jego temat odkryłam, że jest najbogatszym monarchą świata wg. Forbesa, strony internetowe które go krytykują są cenzurowane, a w Tajlandii można nawet pójść siedzieć na 15 lat za taką krytykę(oh zapomniałam, że za krytykę Bronka, też można iść do paki). Ponadto król jest fanem jazzu, a nawet skomponował sam kilka kawałków. Na NCHU w tym roku studiuje 80 studentów z Tajlandii(w tym nasza B.T), więc uniwersytet pomógł im zorganizować imprezę. Był występ chóru, pokaz tajskiego tradycyjnego tańca, fajerwerki i wyżerka. Było zimno, ale dziewczyny wystąpiły w swoich tradycyjnych strojach.


Wszyscy, którzy marzyli kiedykolwiek, żeby spędzić wakacje w Tajlandii, mają okazję. Atrakcje turystyczne takie jak Bangkok(oprócz przedmieść) albo wyspa Phucket nie ucierpiały, mimo to wielu turystów zrezygnowało z podróży do tego kraju, więc hotele i linie lotnicze poobniżały ceny, żeby przyciągnąć nowych.

niedziela, 11 grudnia 2011

Jaka to zima jak śniegu ni ma?

Oto właśnie tajwańska aura postanowiła się zemścić na za cwanych obcokrajowcach i przyszła, przepowiadana przez wielu, osławiona i przerażająca jak hello kitty w ciemnej ulicy… TAJWAŃSKA ZIMA! Temperatura ‘spadła’ do + 15 stopni Celcjusza, wiatr urywa głowę, a wilgotność czuć w kościach. Przyznaję- jest zimno! ZIMNO! Dobra, dobra już widzę wasze kpiące uśmieszki ‘Że niby +15 to jest zimno! W Polsce jest 3 stopnie w dzień i to jest zimno!’ tak, tak, ale w Polsce Moi Drodzy macie szczelne okna i grzejniki(dzisiaj w supermarkecie znienawidziłam szczerze parkę, która kupowała elektryczny grzejnik, ja nie mogę trzymać czegoś takiego w akademiku!). Teraz siedzę sobie w pokoju na 9 piętrze i patrzę jak mój ręcznik upchnięty w szparę w oknie, buja się wesoło na wietrze, a przez środek pokoju, niczym suchowieje na pustyni przewalają się koty kurzu, wywiane spod szafy. Cóż, subtropik to nie tropik, a wilgotność mogę mierzyć bólem korzonków. Dzisiaj musi być jakieś 95% bo przez 40 minut próbowałam rano wyprostować nogi… Dobra, to byłoby na tyle narzekań, przejdźmy do opisu zimy na Tajwanie. Wygląda to tak:

Wczoraj, wylądowałyśmy na kończącym się już, festiwalu kwiatów pod, a właściwie ‘nad’ Taichung. Wyruszyłyśmy z akademika o 10:00, a na autobus do Xinshe(Sinsze), czekałyśmy 40 minut. O ile pogoda rano zapowiadała się pięknie, o tyle na dworcu wiało jak w Kieleckiem(to się inaczej mówi…), a w Xinshe zachmurzyło się i pod koniec zaczęło padać. Jednak droga do miasteczka była świetna, bo miałyśmy miejsca siedzące i na własne oczy mogłyśmy się przekonać, że Kaczy Dół to naprawdę dół. Autobus wjeżdżał krętą drogą w góry z których można było podziwiać panoramę miasta. Po przesiadce na darmowy bus w miasteczku, znalazłyśmy się na polach kwiatów. Dla nas- szału nie było, każdy kto chociaż raz jechał w czerwcu PKP na dowolnej trasie, widział pola zarośnięte makami, chabrami, rumiankiem, a jak jechał z Brzegu do Opola, to widział i takie pole:

Jednak świadomość, że w Polsce jest teraz szara zgnilizna(chociaż mam nadzieję, że niedługo spadnie śnieg), a tutaj wciąż kwitną kwiaty, była świetna. 




Minusem były tłumy ludzi, którzy tak jak my chcieli zobaczyć festiwal przed zamknięciem, a była to ostatnia szansa. Chociaż, momentami można było się pośmiać nad stylem bycia niektórych Tajwańczyków, którzy robili sobie zdjęcia ‘z łokcia’ wielkimi lustrzankami, albo przebierali swoje miniaturowe pieski w cieplejsze sweterki.
Skrzyżowanie szczura z psem, ke ai(słodkie)..
Nie zmarzłam wczoraj aż tak, czego nie można powiedzieć o naszych Azjatkach, które, oszukane przez poranne słońce ubrały się za lekko i trzęsły z zimna. Na szczęście pola, obstawione były budami z ciepłymi napojami i jedzeniem. My wybrałyśmy mrożone banany w czekoladzie. Pychota, chociaż Tajki patrzyły na nas ze zgrozą.
Muszę przyznać, że nie jestem wielką fanką orchidei, ale te które tutaj widziałam, naprawdę są niesamowite.


Moja wielka łapa jako punkt odniesienia.
Wracając do Taichung, zatrzymałyśmy się na chwilę w ‘7 eleven’, żeby zagrzać się i kupić coś ciepłego do picia. Na okładce ELLE znalazłam...Hello Kitty, zaczynam mieć lęki gdy widzę tego kota. Jest wszędzie, nawet w zupkach i na papierze toaletowym. A teraz jeszcze ELLE. Chyba zaczyna mi odbijać... 

niedziela, 4 grudnia 2011

Niedziela w Kaczym Dole

Po dwóch dniach totalnego zamulania w akademiku(nauka, praca, lenistwo, pogoda), dzisiaj postanowiliśmy odbić sobie stracony czas. Zaczęło się od śniadania w… maku. Tak, przyznaję się bez bicia. Chciałam po prostu zjeść sobie bułkę z białym serkiem, a taką można zjeść tylko w Maku, jednak skończyło się na kawie i naleśnikach z syropem klonowym.
Nie ma jak w miarę normalny początek dnia. Zadowolone(ja, Lejnata i Zosia) i uhahane spotkałyśmy się z B.T i Woo Joo na dworcu, gdzie złapaliśmy autobus do ‘Rainbow village’, czyli „Tęczowej wioski”. Nazwa ta wzięła się od jej wyglądu. Zaczęło się od nowego plan zagospodarowania okolicy, w ramach którego miano wyburzyć domy. Wioska była zamieszkana przez emerytowanych żołnierzy. Jeden z nich pan Huang Yung-Fu(a właściwie Yung-Fu Huang, bo pierwszy człon chińskich imion to zawsze nazwisko) pomalował swoją chatkę w kolorowe wzory, co bardzo spodobało się sąsiadom i poprosili, żeby to samo namalował na ich domach. Nieoczekiwanie, władzom chatki spodobały się jeszcze bardziej i nie dość że nie ich wyburzyli to jeszcze rozreklamowali i stały się atrakcją turystyczną.
Stety i niestety, w niedzielę wioska przeżywa najazd rodzin i par, które fotografują się dosłownie z każdym kawałkiem pomalowanego muru. W sumie to się nie dziwię…
Misio siedział sobie pod jednym z domów, postanowiłam się przysiąść, ale jednak okazało się że miś to zwykły żul. Brudny i śmierdzący(zbutwiały)






PIES ŻYJE! Śpi po prostu.






Lejnata, niefotogeniczna ja i Woo Joo.

Wioska jednak jest bardzo malutka, właściwie to kilka chatek. Byliśmy przygotowani na dłuższe zwiedzanie, a że tak miło rozpoczęty dzień szkoda spędzać w akademiku, pojechaliśmy do jednej z moich(naszych) ulubionych herbaciarni- ‘Latea’. Mają tak świetną herbatę, że ciężko jest dostać stolik, ale ‘na białą mordę’ można na Tajwanie więcej, więc kelnerki szybko dostawiły stolik. Nie wiem co dosypują do tej herbaty, ale jest ona absolutnie uzależniająca. Ciekawy miks- zielona herbata z lodem+ mleczna pianka+ słona śmietana i… no właśnie czy ta zielona posypka to naprawdę zielona herbata? Może to ona sprawiła, że całą resztę dnia cieszyliśmy się jak głupki. Chociaż tutaj wypada wtrącić, że kiedy podpisywałam papiery wizowe poinformowano mnie, iż za próbę przemytu narkotyków na Tajwan grozi… kara śmierci. Więc zielona posypka to w 100% herbata. 


W Latea dość szybko wyszło uzależnienie Azjatów od… Internetu. Po jakiś 15 sekundach powyciągali telefony i inne 'iZabawki' i zaczęło się zdawanie relacji „Gdzie? Z kim? Co?” na facebooku, tweeterach i kto wie gdzie jeszcze(hipokrytka!). Kiedy już cała Korea, Tajlandia i Tajwan wiedziały gdzie się podziewamy zaczęliśmy się znęcać(w 6 językach) nad kartami zamówień. 


Postanowiliśmy kontynuować niedzielną włóczęgę po mieście. Muszę powiedzieć, że doszliśmy z Kaczym Dołem do pewnych porozumień i nieśmiało mogę powiedzieć, że chyba zaczynamy się lubić. Powędrowaliśmy w kierunku ratusza(okazało się że to po prostu szklano-stalowy moloch),patrzymy a tutaj… mnóstwo namiotów, pod którymi tłoczą się ludzie i wyrywają sobie szmaty, zabawki i inne cuda. Tak, trafiliśmy na pchli targ.




Na początku ostrożnie podeszliśmy do pierwszego namiotu, jednak pani ‘laoban’(sprzedawca/szef) zaczęła wrzeszczeć nam do ucha, że wszystko po 5 dolarów… czyli 50 groszy. No i się zaczęło. Zośka potrzebuje koca, bo w nocy zimno, a nie mamy grzejników, B.T uwielbia robić zakupy, a ja na pchlich targach ślinię się i tracę kontakt z rzeczywistością. Razem z Woo Joo dobraliśmy się do pudła ‘ze wszystkim’ i tam znalazłam tak potwornie smutnego słonia, że musiałam go kupić. Biedny leżał obok potwornych zabawek w stylu Disneya i Hello Kitty, nie mogłam go tam zostawić!
Uwaga! Achtung! Attention! Внимание!注意!
Konkurs na imię dla smutnego słonia! Propozycję proszę zamieszczać na FB.
Później dokupiłam jeszcze sweter za złotówkę i torebkę za 2zł(pan chciał 3zł ‘od Amerykanki’, ale że potwornie uraził tym moją dumę narodową, wytargowałam na 2zł, hahaha). Jakość swetra i torebki 1000% lepsza niż z night marketu.

Moje łupy za całe 3,5zł.
To znalazłam wśród zdjęć Zośki. Myślę, że w zamian za międzynarodową reklamę MZM w Malborku sp.z o.o powinno, co najmniej,  podarować mi dożywotni bilet na wszystkie linie, a także na przejazdy kolejką Marianek.
Byliśmy już bardzo głodni, ale nie mogliśmy się zdecydować gdzie i co zjeść. Wszystkim było ‘wszystko jedno’, więc przesądził rzut 5 groszówką, która wzbudziła dość spore zainteresowanie(tak jak bilet MZK Malbork). Wylądowaliśmy więc na świetnym żarciu(rzut monetą wskazywał na ‘dzisiaj jemy ryż zamiast makaronu’), które później jeszcze zalaliśmy piwem(japońskie, ale też szału nie ma) na ulubionym mostku inż. Lejnaty. To była fajna niedziela. Jutro poniedziałek i szykuje się gruba impreza- urodziny tajskiego(NIE tajwańskiego, a TAJSKIEGO) króla Ramy IX, na które dostałam zaproszenie(serio, serio), więc tydzień zapowiada się ciekawie…