środa, 26 października 2011

Fetysz narodowy.

Pierwsze pytanie jakie usłyszałam po wylądowaniu w Tajpej, brzmiało „Czy masz parasolkę?”. Tajwańczycy twierdzą, że w ich kraju parasol to absolutny must-have. Może w Tajpej gdzie ciągle pada, ale w Taichung? Dla mnie noszenie wszędzie parasola to tortura, ja lubię moknąć, a parasolki wiecznie gubie. Tajwańczycy zawsze mają je ze sobą(podobno bez nich czują się jak bez ręki). Oczywiście na wypadek deszczu czy wiatru, ale również wtedy kiedy świeci słońce lub kiedy  jest nieznośny upał. „Deszcz” to tutaj nawet malusieńka mżawka, a przed słońcem trzeba się chować jak przed zarazą, bo wszelka opalenizna jest zła. Któregoś pięknego weekendu Zośka pojechała nad morze i spiekła się na raka. Cały późniejszy tydzień chodziła zła, smarowała się wybielaczem, skrobała opaleniznę pellingiem i stosowała maseczki przeciw zmarszczkowe. Żeby zapobiec opaleniźnie, azjatyckie firmy produkują specjalne parasolki z powłoką zatrzymującą promieniowanie UV. W słoneczne dni wszystkie laski(od 5 do 99 roku życia) śmigają z parasolkami, a na mój opalony grzbiet patrzą z politowaniem. 

Parasolkowe bóstwo na dachu jednej ze świątyni nad Sun Moon Lake
Słońce...
...deszcz...

...słońce...
...deszcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz