sobota, 7 stycznia 2012

Najlepsza część wyprawy do Taipei- Jioufen.

2 stycznia postanowiłyśmy pojechać jeszcze bardziej na północ- do miejscowości Jioufen. W początkowych latach panowania dynastii Qing(połowa XVII wieku), mieszkało tutaj 9 rodzin, stąd nazwa- ‘jiou’ to po mandaryńsku ‘9’, a ‘fen’ to ‘porcja’ - tyle przesyłek dostarczano dla rodzin zamieszkujących osadę. W XIX wieku w okolicy odkryto złoto i zaczęła się rozbudowa, która szczyt osiągnęła za panowania Japończyków. Podczas II wojny światowej w Jioufen zorganizowali oni obóz dla jeńców wojennych, w którym siedzieli głównie brytyjscy żołnierze schwytani w Singapurze. Po wojnie wydobycie złota spadło, a w 1971r kopalnie zamknięto. Miasteczko podupadło, jednak z czasem jego położenie i urok docenili filmowcy, a w latach 90’ Jioufen przeżyło turystyczny boom, który trwa do dzisiaj.


Nie jest to typowa atrakcja turystyczna gdzie jest jedno lub dwa miejsca do zobaczenia. Atmosfera miasteczka jest niesamowita, tak jak jego wygląd. Jioufen według map zachodnich położone jest w górach nad Morzem Południowochińskim, jednak Tajwańczycy twierdzą, że jest to już ocean, a do tego nie żaden tam Pacyfik(takiego według nich w ogóle nie ma), tylko ocean Wschodni. Z prawie każdego miejsca widać port i zatokę, a mgła spowijająca wybrzeże, zmusza latarnię morską do ciągłej pracy. Na samym szczycie miasteczka położony jest cmentarz, nie ma tutaj jakiejś wyraźnej granicy, po prostu w pewnym miejscu między domami pojawiają się groby i kończy się ‘świat żywych'.
To nie domki, to groby. Cmentarz nad miastem.
Przez miasto prowadzi droga, przez którą przewalają się autokary z chińskimi turystami. Jazda autobusem do, lub z Jioufen to niezły zastrzyk adrenaliny. Mimo tego, że droga jest kręta i wąska, a do tego po jednej stronie przepaść, kierowcy pchają się, trąbią i wcale nie zwalniają, jeżeli nie dorwie się siedzącego miejsca, albo widzi drogę, można się nieźle najeść strachu. Chińscy turyści szturmują główną uliczkę Jioufen, zastawioną budami z jedzeniem, pamiątkami i innym badziewiem dla turystów. Tłum przelewa się przez wąskie przejście i jeżeli w niego wpadniesz, zatrzymasz się tam gdzie cię poniesie, albo zostaniesz zadeptany. Miałyśmy szczęście bo przyjechałyśmy dość wcześnie i mogłyśmy jeszcze połazić po sklepikach na spokojnie, a nie przepychając się przez dzicz. Szczęśliwie napotkałyśmy też czarnego kota(o nim kiedy indziej).
Główna uliczka Jioufen
i jego 'turystyczna' część






Najciekawszą częścią naszej wycieczki, było kluczenie w labiryncie uliczek, a właściwie wąskich przejść między domami. W czasie gdy inni turyści cisnęli się na uliczce z pamiątkami, my podziwiałyśmy normalne życie w Jioufen. Im wyżej, tym puściej. Labirynt przejść skończył się na cmentarzu, niestety po drodze skończyła się mi bateria w aparacie, na szczęście Lejnata kontynuowała dokumentację naszej wyprawy. Domy budowane dosłownie ‘jeden na drugim’ i pomysłowe rozwiązania Tajwańczyków typu ‘parking na dachu’ albo ‘ogród na garażu’ sprawiają, że miasteczko jest unikatowe, gdzieś między kolejnymi budynkami i schodkami wychodzi się na kolejną świątynię, albo wchodzi do malusieńkiego warzywnika, żeby na końcu wylądować w kuchni jednej z knajp.


Pomysł na rurę PCV







Zaplecze jednej z knajp(pan płucze maniok).

Na pierwszych zdjęciach Jioufen może wydać się brudne i obskurne, ale takie nie jest. W tym miejscu czuć nostalgię, tęsknotę za starymi dobrymi czasami, kiedy wydobywano złoto, miasteczko było jednym z najbogatszych w regionie, a młodzi nie wyprowadzali się do Taipei. Nawet pochmurna i wilgotna aura pasuje do scenerii, rozświetlonej czerwonymi chińskimi lampionami. Można siąść na schodkach i pijąc rozgrzewającą imbirową herbatę patrzeć, jak w zatoce rozbijają się fale, a latarnia morska wskazuje statkom drogę do portu. Aż mi się przypomniało jak byłam mała i mama śpiewała mi na dobranoc "Hej żeglujże żeglarzu".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz