poniedziałek, 28 listopada 2011

Frustracja i trochę złośliwości...

Nie sądziłam, że to kiedykolwiek nastąpi i że kiedykolwiek się do tego przyznam, ale od jakiegoś czasu uczę angielskiego. Po spadku częstotliwości postów możecie się chyba domyśleć od kiedy. Problem polega na tym, że odkąd wybrałam taki a nie inny kierunek studiów, obiecałam sobie, że nauczycielką NIE BĘDĘ. Takie podejście do owego zawodu, wyrobiły we mnie moje nauczycielki z czasów od zerówki do ogólniaka. Oczywiście znajduje się w gronie moich nauczycieli kilka osób, które bardzo lubię i absolutnie mają powołanie do zawodu, ale niestety jest to naprawdę mniejszość. Przez 3 lata mieszkałam zaraz obok wydziału pedagogicznego i niestety moim skromnym zdaniem w przyszłości będzie jeszcze gorzej.  Przytoczę tutaj rozmowę dwóch ‘studentek’ pedagogiki, której byłam mimowolnym świadkiem. Otóż, pewna jesienna sobota, wraz z moją współlokatorką dźwigamy dumnie siaty z napisem Tesco, do akademika i mijamy ów ‘wydział pedagogiczny’ pod którym stoją dwie, przyszłe nauczycielki. Pominę to że wyglądają jakby powracały z A4(i nie chodzi tutaj o nazwę klubu…) i tylko przez przypadek trafiły na zajęcia, palą i dyskutują ze wzburzeniem „Ch*** je***! Jak on k***, mógł mi tego nie zaliczyć! P*** k***! Przecież ja wiem co to jest SIMPLUS PAST!”. Zrobiłam 3 kroki i z rozdziawioną paszczą pytam G. czy słyszała to co ja. Niestety. Tak dowiedziałam się że w angielskim występuje 17 czasów, jak ja zdałam maturę nie wiedząc o istnieniu simplus past? Pamiętam jakie larum wśród ‘pedagożek’ wybuchło kiedy to pewien prodziekan stwierdził publicznie, że jeżeli ktoś się nie chce na studiach uczyć, to pedagogika jest dla niego. Faktycznie gra na flecie jako zaliczenie przedmiotu to zadanie karkołomne. Do mojej niechęci do zawodu nauczyciela dołożyła się jeszcze jedna z moich polonistek, zapytała mnie na jakie studia się dostałam, kiedy odpowiedziałam, zaczęła się zachowywać jakbym jej powiedziała, że mam raka i 2 miesiące życia przed sobą, już chciałam jej odpalić, że w najgorszym wypadku skończę tak jak ona, więc chyba nie jest źle, ale uśmiechnęłam się tylko fałszywie i pożegnałam się. Oczywiście nauczyciele, to na szczęście nie tylko absolwenci pedagogiki, jednak to właśnie Ci mają do czynienia z najmłodszymi i wypaczają nasze umysły na samym początku edukacji. Dlatego powinni być poddawani takiej selekcji jak żołnierze Specnazu, a jak ktoś mi powie o złych warunkach, niskiej płacy i potwornych dzieciakach odpowiem: sratatata sratatata, to trzeba było się nie pchać na takie studia.

Dlatego, kiedy na pierwszych zajęciach jedna z dziewczyn zwróciła się do mnie per „Lao Szy”(czyli nauczycielu), poczułam się jakby ktoś mnie uraczył 220V. Kategorycznie zabroniłam tak do siebie mówić, każąc mówić po imieniu, nie ważne polskim czy chińskim, byle nie lao szy. Moja klasa liczy 12 dziewczynek w wieku od 18 do 27 lat. Piszę dziewczynek, bo w większości wyglądają jak uczennice 6 klasy polskiej podstawówki. Sądzę jednak, że polskie sześcioklasistki są o wiele śmielsze od moich uczennic i na tym polega problem. Na pierwszych zajęciach część dziewczyn gapiła się na mnie jak na żabę w formalinie, później jedna z nich powiedziała mi że jestem pierwszym obcokrajowcem z którym kiedykolwiek rozmawiała. Część próbowała się schować za koleżanki, część chichotała nerwowo. Na pierwszych zajęciach powiedziałam kto ja jestem i skąd jestem i dlaczego tutaj jestem i poprosiłam żeby one coś powiedziały o sobie. Cisza i przerażenie na ich twarzach. Proszę Jenny, która siedzi i gapi się na mnie jakbym jej kazała skakać przez ogień, mówi cicho, do tego zakrywa usta dłońmi  „Cześć nazywam się Jenny”, ja: „Powiedz coś o sobie, co studiujesz, co lubisz, czym się interesujesz”, ona blada i przerażona: „eee…lubię eeeeeee…jeść eeeee, studiuję inżynierię środowiska”. Spoko, daje jej spokój, więcej i tak się nie dowiem. Pytam następnej Soffi  „Nazywam się Sofija, lubię spać”. Witki mi opadają. Nikt się niczym nie interesuje? Jakiś sport, książki, muzyka? Nikt nie chce ze mną gadać. Zajęcia są zajęciami dodatkowymi, nie na ocenę i wcale nie muszą się na nich pokazywać, ale przychodzą i czasem się zastanawiam czy robią to tylko z nudów czy z jakiegoś jeszcze innego powodu. Mówię im, że angielski też nie jest moim językiem ojczystym i że startujemy z tej samej pozycji, a nikt się nie nauczył jeszcze obcego języka nie mówiąc ani słowa. Po któryś z kolei zajęciach, część się przełamuje i zaczyna ze mną rozmawiać, śmiać się, a nawet żartować. Co ciekawe najszybciej robią to Chinki z Chin kontynentalnych, poziom ich angielskiego jest bardzo różny, ale nie boją się już mówić. Co do Tajwanek, to nie wiem jak je „otworzyć”(może otwieraczem do konserw?). Kiedy pytam „How are you today?” słyszę „Good”, „How was your day?” “Fine”. “Any plans for weekend?” “No.” No ludzie! W końcu ‘brutalnie’ zmuszam do mówienia, pokazując obrazki I zadając pytania, do tego zabroniłam odpowiadać na pytania jednym słowem, zagroziłam że będę gryźć. Od razu mówię, że nie są takie, bo wymagam od nich niewiadomo czego, albo jestem taka przerażająca, po prostu Azjaci już tacy są. Tutaj lepiej się nie odzywać, a jak już to mówić jak najmniej, świadczy to o kulturze. I jak wypadam na tym tle ja, która mam bloga i częsty słowotok? Plebs i chamstwo Zalewajo! Ot co!

Dla wszystkich „pedagożek”, które poczuły się obrażone powyższym tekstem, mogę dodać na pociechę, że studentki owego wydziału cieszą się największym powodzeniem wśród męskiej części mieszkańców mojego byłego akademika, więc możecie sobie powiedzieć że wam zazdroszczę i już! A teraz szybko zmykać dokończyć zaliczeniową wydzierankę!

A i nawet jeżeli kiedyś zostanę nauczycielką w publicznej szkole podstawowej, gimnazjum, szkole średniej, możecie mi wypomnieć powyższe słowa. Nie sądzę, żeby nawet wtedy moje zdanie w tej kwestii się zmieniło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz