piątek, 27 czerwca 2014

Tym czasem w Camp Merriwood.


Po przygodach w Nowym Jorku, do Merriwood trafiłyśmy o 1 w nocy. Do pobliskiego Hanoveru, wyjechały po nas starym busem Dodge dwie dziewczyny. Jechałyśmy przez ciemny las, wokół latały świetliki, które są tu trzy razy większe niż w Polsce i świecą niczym ledowe lampki. W radiu leciało country, byłyśmy już prawie nieżywe ze zmęczenia, aż tu nagle w pośrodku niczego zgasły światła w busie. Zrobiło się czarno tak, że nawet nie widziałyśmy siebie, O. z przerażenia złapała mnie za udo, Brytyjki zaczęły piszczeć. Po przejechaniu jakiś 20 metrów, światła znowu się zapaliły i wszystkie czekałyśmy aż przed maską pojawi się dziewczynka z Ringu.
W Merriwood pachniało sosnami, na niebie świeciło miliony gwiazd, a (mam nadzieję) daleko w lesie wyły kojoty. Następnego dnia po śniadaniu trafiłyśmy na wstępne przeszkolenie do Joe, naszego szefa i szefa kuchni Camp Merriwood.

Kiedy Joe napisał do mnie w marcu, czytałam jego maila pięć razy, w kółko i zastanawiałam się co jest nie tak z moim angielskim. Joe napisał ‘I’m in Opole now’ i wydawało mi się to tak niemożliwe, że zaczęłam się zastanawiać, czy mi się to wszystko nie śni. Moja rozmowa o pracę odbyła się w Solarisie(centrum handlowe w centrum Opola, zaraz obok wydziału filologicznego). Pracujemy w kuchni, jest nas 6(Joe szef, Pierce drugi kucharz, zastępca Joe no i my 4 Polki).
Po pierwszych dwóch dniach w USA, byłam ciężko przerażona jedzeniem. Ohydne przetworzone żarcie, chleb z gąbki, fast foody, chipsy i słodkie napoje. Po 3 dniach w Merriwood jestem zachwycona. Joe gotuje świetne potrawy, na śniadanie mamy np. tosty francuskie/quiche/muf finy/naleśniki, a do tego zawsze jogurty, płatki i świeże owoce. Na lunch i kolację zawsze wystawiamy salad bar, na którym wyłożone są świeże warzywa, sałatki i nasiona. Jest możliwość, że się upasę ale przynajmniej zdrowym jedzeniem.
Żeby nie przybrać ‘amerykańskich rozmiarów’ możemy korzystać ze wszystkich sprzętów na obozie. Na razie pływam w jeziorze i biegam po lesie, bo cała reszta sprzętu jest dopiero rozkładana. Na pewno w pierwszy wolny dzień popłynę sobie kajakiem na drugą stronę jeziora. Amerykanki obiecały, że nauczą mnie grać w Lacrosse, bo to chyba jedyna szansa, żeby spróbować.
Nasz domek jest położony na samym końcu obozu, nad samym brzegiem jeziora. Jest mały i skromny, ale bardzo przytulny. Mamy dwa pokoje i łazienkę. Musimy zamykać drzwi, albo siatkę na owady, bo wokół jest mnóstwo wiewiórek, które włażą do środka. Kiedy wracam wieczorem z pod prysznica(jest jeden wspólny domek z prysznicami), modlę się, żeby nie spotkać skunksa.



Większość dziewczyn na obozie, to oczywiście Amerykanki, są też Brytyjki, Niemka, Francuzka, Holenderka, Szkotka i Australijka, która jest po prostu świetna. Potrafi rozpalić ognisko w 5 sekund, zamiast większości ciuchów przywiozła namiot i zamierza w dniach wolnych wędrować po okolicy. Strasznie różni się od Amerykanek, które obrabiają jej tyłek ile wlezie, ale gdy tylko pojawi się w okolicy, szczerzą się do niej i udają super koleżanki. Ogólnie jest tu na razie 50 bab, więc plotki mnożą się szybciej niż bakterie, ale oczywiście każdy udaje super przyjaznego i oddanego. Na szczęście my trzymamy się razem i dobrze bawimy. Dziewczynki przyjadą na obóz w niedzielę i wtedy zacznie się jazda…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz