sobota, 12 lipca 2014

Dzień wolny


W sobotę miałam pierwszy dzień wolny. Chciałam odespać, ale niestety tak przywykłam do wstawania przed 7, że obudziłam się z dziewczynami i nie mogłam już zasnąć. Później siedziałam sobie w domku dla obsługi odpisując na maile, aż wpadła zdyszana M. i zleciła mi misję. Miałam pojechać do Walmartu po zaopatrzenie. W sklepie musiałam pokazać paszport by potwierdzić, że mam skończone 21 lat. Pani kasjerka tak ciężko przejęła się dziwną bordową książeczką z napisem w nieznanym narzeczu, że zaczęła do mnie mówić szeptem. Oglądała mój paszport dobre 3 minuty, zapewne próbując policzyć ile mam lat. W drodze powrotnej Pierce(nasz drugi szef kuchni) przekroczył prędkość o 5 mil, a zorientował się kiedy minęliśmy radiowóz policji stanowej. Pan policjant ruszył za nami, ale na szczęście jako pierwsi dojechaliśmy do zjazdu i mandatu dało się uniknąć, chociaż nie powiem, byłam strasznie ciekawa czy wlepianie mandatu wygląda tak jak w filmie, głupia blondynka.

Na obozie niedziela jest dniem wyjątkowym. Śniadanie jest o 9:00, a kolację robią dzieciom opiekunki, więc my mamy wolne. Korzystając z ładnej pogody i tego, że wszystkie obozowe samochody były wolne, wybrałyśmy się na małą wycieczkę. Najpierw odwiedziłyśmy sklep- outlet kosmetyczny, w którym przeklęłam Donalda Tuska. W USA nie dość, że zarabia się po ludzku, to jeszcze wszystko jest tańsze(nawet po przewalutowaniu). Pilnowałyśmy się jednak by nie kupić głupot, które nie będą nam do niczego potrzebne.


W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się w Orford. Amerykanie wożą tyłki samochodami, więc nie ma tu za dużo chodników. Są za to ładne domki, skrzynki na listy przy ulicy i oczywiście nie ma płotów. Zatankowałyśmy nasz wehikuł i kupiłyśmy sobie szejki(wiem, wiem nie tak się pisze po polskiemu), które wyglądały i pachniały pięknie, ale smakowały jak płyn do wycieraczek. Żeby nie było, nigdy nie próbowałam, ale ten zapach mi się tak kojarzy. Moja ogólna obserwacja jest taka, że im lepiej coś pachnie, tym gorzej smakuje. Kiedy P. piecze ciasto, pół obozu z nadzieją pociąga nosem. Efekt końcowy jest jednak rozczarowujący, w porównaniu do zapachu.


Jest jeszcze jedna zaskakująca(przynajmniej mnie) woń i nie chodzi tu o przyjemne sprawy. Chodzi o siki skunksa. Przez pierwsze kilka dni wydawało mi się, że ktoś na obozie, non stop pali trawę. Okazało się, że to siuśki skunksów tak czuć. Oczywiście chodzi mi o skoszoną trawę, innej w życiu nawet na oczy nie widziałam.
Jako, że na co dzień do pracy nosimy raczej mało kobiece i schludne stroje, postanowiłyśmy się ładniej ubrać. Niestety miejscowi ‘ludzie z gór’ ubierają się na co dzień tak jak my do pracy, więc w makijażu i sukienkach wyglądałyśmy jak kosmitki, całości dopełniał nasz rozpadający się Buick i Guns n’Roses puszczane z komórki(radio nie łapie).



Zadowolone i zrelaksowane wróciłyśmy do obozu, w którym właśnie zaczynała się kolacja. Opiekunki roznosiły nam kuchnię, więc stwierdziłyśmy z J., że weźmiemy kajaki i popływamy po jeziorze. Za górami zachodziło słońce, na jeziorze była mała fala, a na koniec nakarmiłyśmy wszystkie komary na obozie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz