środa, 13 sierpnia 2014

Święta w Merriwood

Obozowe tradycje są tu zupełnie odmienne od tych, do których nawykliśmy w Polsce. Bardzo mi się podoba w jaki sposób zorganizowane jest życie dziewczynek i jak dokładnie przemyślane jest to co i kiedy robią. Rodzina Millerów(właścicieli) zaangażowana jest w każdy aspekt życia obozu poczynając oczywiście od kwestii finansowych, kończąc na drobnych naprawach. Nie oszukujmy się, Millerowie są tak bogaci, że mogli by leżeć i pachnieć, a ‘czarną robotę’ zwalać na pracowników, ale jest to typowo polskie pojmowanie milionera. Zamiast tego każdy członek rodziny ma swoje obowiązki, nawet jeżeli jest to odtykanie toalety w domku kitchen staffu...


Podjeście Millerów do załogi jest bardzo normalne, seniorzy czyli Judy i Garry są dla nas trochę jak dziadkowie. Garry przychodzi do nas codziennie rano, mówi ‘Good morrning ladies!’ pije kawę i opowiada najnowsze wieści. Jego żona Judy troszczy się o to, żeby nam niczego nie brakowało i specjalnie dla nas sprowadza mleko migdałowe, bo amerykańskiego troszkę z J. nie tolerujemy. Mark- syn Judy i Garrego, zna dosłownie 5 słów po polsku, ale wymawia je z polskim akcentem i naprawia to co zepsujemy(no dobra co ja popsuję). Córka Millerów, Susan jest koordynatorem jeżeli chodzi o zajęcia i opiekunów, więc z nią mamy najmniej kontaktu, ale to ona zrobiła awanturę, kiedy Camp America zgubiło nas w Nowym Jorku.

Millerowie biorą aktywny udział we wszystkich wydarzeniach na campie. Najlepszym przykładem były obozowe święta. Przygotowania zaczęły się w sobotę wieczorem, kiedy najstarsze dziewczynki udekorowały jadalnię świątecznymi skarpetami i zrobiły dla wszystkich ciastka ryżowe(trochę jak nasze szyszki z dmuchanego ryżu). Oczywiście przy okazji wywróciły naszą kuchnię do góry nogami, ale po tym co znalazłyśmy na blacie następnego dnia, nie mogłyśmy się nawet na nie zezłościć.


Rano przybył Św. Mikołaj, tzn. Garry przebrany w strój mikołaja. Przypłynął łódką, wraz ze swoją świtą tj. elfami i reniferami. Dziewczynki śpiewały świąteczne piosenki, a kiedy przyszedł czas prezentów, Garry usiadł na fotelu i po kolei odczytywał imiona obdarowanych. Tydzień wcześniej było losowanie i każdy mieszkaniec Merriwood losował kogoś komu miał zrobić prezent. Ja wylosowałam jedną z opiekunek, a że z dziewczynami już w Polsce wiedziałyśmy o ‘świętach’, prezenty były prosto z Polski. Mnie wylosowała jedna z dziewczynek i zrobiła mi fartuch do pracy, ale jest za ładny, żeby go nosić, więc wisi w naszym domku jako ozdoba.


Standardowo na obiad był indyk, kukurydza, tradycyjny sos i staffing- zapiekanka z chleba. Dziewczyny dostały ozdabiane słoiki, a M. musiała być bardzo grzeczna, bo w jej słoiku było Kinder bueno, którego nigdzie tu nie widziałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz