niedziela, 10 sierpnia 2014

Blue Vagon story


Na naszym obozie albo nie dzieje się nic, albo dzieje się tyle, że nie wiadomo, za co się zabrać. Do napisania tej notki siadałam 4 razy i za każdym razem ktoś mi przerywał. Teraz(dosłownie) siedzę w lesie i piszę.
Po tylu dniach siedzenia w dziczy odkryłyśmy u siebie poważne symptomy zdziczenia. By nie skończyć jak ‘ludzie z gór’, postanowiłyśmy chwycić się ostatniej, desperackiej metody powrotu do cywilizowanego świata i wybrałyśmy się na szoping. Dla niewtajemniczonych nie chodzi wcale o polowanie na szopy w lasach New Hampshire, a o ordynarne i często bezsensowne trwonienie piniędzy. Nauczone doświadczeniem związanym z obozowymi samochodami, zarezerwowałyśmy sobie najlepiej działającego Chevroleta Tahomę i wyruszyłyśmy w kierunku najbliższego dużego miasta- Hanoveru. Dziewczyny miały spotkanie w banku, a my z O. przemierzałyśmy główną ulicę w poszukiwaniu czegoś na czym można by zawiesić oko.

Wszystko skończyłoby się normalnie, ale w pewnym momencie usłyszałam wrzask ‘HEY POLISH! HEEEEY POOOOOLISH!’ i zobaczyłam najbardziej zakręconą opiekunkę z naszego obozu- Sarę. Okazało się, że dziewczyny ścigały nas by odebrać nam Tahomę, a w zamian zostawić najgorszy samochód na campie, znany już wam Blue Vagon, gdyż Tahomą na wycieczkę miały jechać najstarsze dziewczynki. Niezadowolone wymieniłyśmy się kluczykami, a żeby było jeszcze fajniej na parkingu użądliła mnie osa. Zrobiłyśmy dzikie zakupy w Walmarcie, kupiłam kolorowe skarpety, które jak się okazało już w domu są zrobione w 100% z poliestru, M. kupiła gumę balonową i prawie cała droga powrotna upłynęła na wygłupach i dmuchaniu balonów.
Sielanka skończyła się prawie pod domem, w Fairlee. Wjechałyśmy na stację benzynową, kupiłyśmy sobie kawę za dolara i wpakowałyśmy się do samochodu, a M. zaczęła tankować. Kiedy skończyła, byłam pewna, że ze złością kopnęła w Blue Vagon, bo poczułyśmy i usłyszałyśmy uderzenie. M. wróciła, odpaliła, przejechałyśmy przez skrzyżowanie i usłyszałyśmy, że ciągniemy za sobą jakieś żelastwo.  Szybko zjechałyśmy na pobocze, a po krótkich oględzinach stwierdziłyśmy, że odpadł nam duży kawał zawieszenia.
Nie miałyśmy telefonu z amerykańskim simem, wjechałyśmy na czyjąś posesję, co w Vermont(Fairlee jest na granicy) oznacza, że można dostać kulkę w łeb, zupełnie legalnie i za darmochę, a do tego dziewczyny miały być w pracy za 30 minut.

Ale jako że wyglądałyśmy wyjątkowo żałośnie, zlitował się nad nami jakiś miły pan i pozwolił zadzwonić do naszego dyrektora ze swojego telefonu.
I teraz zaczyna się jazda. Dzwoni J., a nasz dyrektor Mark, przekonuje ją, żebyśmy jednak próbowały wrócić tym samochodem. Dopiero kiedy słuchawkę przejmuje miły pan i tłumaczy, że to niemożliwe bo odpadła część, która trzyma bak na miejscu i że bak zaraz wypadnie, Mark decyduje że po nas przyjedzie.
Trzeba przyznać jednak, że nie za bardzo przejęłyśmy się sytuacją i kiedy pan się oddalił, rozsiadłyśmy się na trawce i pijąc kawę dostawałyśmy głupawki.
Mark przyjechał po 30 minutach, oddał nam swój samochód, a sam spiął bak dwoma linkami i pojechał do obozu. Najlepsze jest to, że jeszcze tego samego dnia, to pordzewiałe próchno(Blue Vagon) było znowu do dyspozycji dziewczyn. Dodam jeszcze, że kilka dni wcześniej opiekunkom eksplodowała opona na autostradzie i gdyby nie niemiecka ręka Majbrit, mogło się to skończyć bardzo źle.
Na drugi dzień spytałam Joe, czy to aby legalne by jeździć samochodem w takim stanie i czy w New Hampshire trzeba robić przeglądy techniczne(bo na Florydzie nie trzeba). Podobno trzeba. Obstawiam, że ktoś wziął w łapę za pieczątkę dla Blue Vagonu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz