poniedziałek, 13 lutego 2012

Operacja powrót

Trochę już przeterminowana relacja z operacji powrót, która odbyła się już jakiś czas temu:
'Zaraz ze złości puszczę bankę nosem. Krew mnie zaleje i szlag trafi. Jeszcze nie wyleciałam z TPE a już mam godzinę opóźnienia. Czeski film- nikt nie wie co się dzieje, lot do Szanghaju opóźniony o godzinę, opóźnienie rośnie. Siedzę i czekam aż łaskawie rozpoczną odprawę, ze złości pochłonęłam już ciastko wielkości znaczka, które kosztowało 7zł(musiałam jakoś zmarnować ostatnie dolary, które zostały w portfelu). China Eastern Airlines to linia gorsza nawet od Wizzaira, niestety przy okazji też sporo droższa. Jak tak dalej pójdzie to nie wiem kiedy i jak dotrę do Europy. Dobrze, że mam 6 godzin zapasu we Frankfurcie. Żeby złagodzić jakoś mój ogromny gniew, China Eastern powinno zatrudnić Ryana Giggsa jako stewarda, acz nie wiem czy usługujący mi przez 15 godzin Ryan, byłby wystarczającym zadośćuczynieniem za ową zniewagę!
A na lotnisku w Taipei spotkałam swojego ulubionego kota.
Z Taipei do kilku japońskich miast lata specjalny samolot Hello Kitty. 
Połączenie obsługuje tajwańska linia Eva Air.
Stanowisko do odprawy jest hitem wśród małych pasażerów.
Co za szczęście, że za moich czasów hitem były Muminki i helikopter, do którego wrzucało się 1zł, a on podnosił się  i błyskał światełkami.

A tak serio to jak to możliwe, żeby nikt nic nie wiedział? Jak to możliwe w kraju gdzie nie ma zimy, śniegu nie widzieli nawet najstarsi aborygeni, a dzisiejsza pogoda jest jak z igiełki? Coś mi się wydaję, że do Europy to ja szybciej dolecę na czarodziejskim dywanie. Dobrze, że mam 3 godziny zapasu w Szanghaju i 6 we Frankfurcie. Jak się spóźnię to będą mnie złotą karocą wieźć pod samiuśki próg domu!
Ok., jestem już w Szanghaju. Nawet na lotnisku czuć, że ‘wielki brat patrzy’. Dostaliśmy specjalne naklejki, żeby nie było wątpliwości- czerwone z żółtą gwiazdą, żeby było nas widać,jakbym się i bez tego nie odróżniała od tłumu.

 Taka szybka obserwacja, wracający z Tajwanu Chińczycy, oprócz śmiesznego akcentu i paszportów z  napisem ChRL, różnią się od reszty ilością ‘markowych’ gadżetów. Wokół mnie sami ‘Armani’ i inne Gucci i sruci. Ciężko stwierdzić, czy oryginalne, czy ‘orginalne’, bo powoli Chińczycy wyrastają na największych nabywców dóbr luksusowych na świecie. Na lotnisku Chińczycy szybko zostają oddzieleni od cudzoziemców. Co kilka metrów pracownice linii lotniczych, pilnują, żebyśmy się przypadkiem nie zgubili(w prostym korytarzu), zatrzymują nas przy okienku dla przesiadających się, pani sprawdza bilety, czy wszystko się zgadza i każe poczekać 'w żółtym boksie' po lewej stronie. Kiedy już wszyscy są ‘sprawdzeni’, każe iść za sobą i nie odłączać się od grupy. Przechodzimy przez bramkę i na podłodze widzę dwie linie, niebieską i czerwoną, niebieska dla obcokrajowców, czerwona dla Chińczyków. Nie przekraczać, nie rozmawiać, nie robić zdjęć. Pani prowadzi nas do okienka celników. Tutaj osobiście informuje, że nie można używać komórek, aparatów fotograficznych, ani głośno rozmawiać, nie można też przekraczać żółtej linii i należy przygotować dokumenty. Stoję w środku kolejki i patrzę na tablice informacyjne na ścianach. Z nich, między innymi, dowiaduję się, że ‘każdy zostanie potraktowany w humanitarny sposób, uprzejmie, a czas oczekiwania nie powinien przekroczyć 20 minut. Jeden celnik siedzi za szybą, drugi stoi przy linii, a trzeci stoi za nami, w razie jakby ktoś się rozmyślił(?). Mam na nadgarstku dwie metalowe bransoletki, których brzęk złości pana celnika, ok., postaram się być cicho… Podchodzę do okienka, celnik patrzy na mnie, na zdjęcie, coś mu nie pasuje z moim paszportem. W końcu pyta ‘Cong Taiwan?”(Z Taiwanu?), ‘duei a’(Tak) odpowiadam, chociaż wiem, że jak zapyta o coś bardziej skomplikowanego to będzie problem, „Dao Deguo?’(Do Niemiec?), ‘duei a’(Tak), przeciąga paszport przez czytnik, nie wchodzi, drugi raz, znowu nie wchodzi. Trzeci raz nie wchodzi, pan pyta ‘ Joł ARC ma?’(Czy masz kartę rezydenta Tajwanu?), daję mu kartę, karta wchodzi. Celnik wbija mi pieczątkę w paszport i ze sztucznym uśmiechem mówi ‘Sie sie’(dziękuję). Idę dalej pani pokazuje mi korytarz, wychodzę na halę gdzie czekają obcokrajowcy. Jest internet, ale strony otwierają się pół godziny. Hahaha, faktycznie nie ma tu facebooka, widać komuniści, nie lubią konkurencji w inwigilacji obywateli. Google też się nie otwierają, nie wyślę Wam maila, że wyleciałam z Taipei. Kompa też nie naładuję, bo wtyczki inne. Siedzę, gapię się na szyldy i stwierdzam, po raz kolejny, że uproszczone mandaryńskie znaczki, są brzydkie. Wbrew pozorom nie są też proste. Komuniści zmienili je tylko po to, żeby uniemożliwić młodym czytanie czego kol wiek poza tym co partia uzna za słuszne. Ucząc się klasycznego mandaryńskiego, możemy spokojnie czytać uproszczony, ale nie na odwrót. W niektórych republikach Związku Radzieckiego, zrobili to samo, żeby zerwać z tradycjami i wszystkimi innymi ‘niebezpiecznymi’ dla komuchów rzeczami. W chińskojęzycznym świecie, Tajwan pozostał jedyną enklawą klasycznego mandaryńskiego. Ciekawe jest również to, że pisanie klasycznych znaczków, jest bardziej logiczne niż uproszczonych, każda kreska i kropka następuje w odpowiedniej kolejności. Skoro nawet ja nauczyłam się je pisać i teraz mogę się już domyślić kolejności to znaczy, że to nie może być trudne. Uproszczone, nie dość iż straciły tę logikę, to jeszcze ciężej się domyślić ich znaczenia. Ja wolę klasyczne i nikt mnie nie przekona, że uproszczone są proste. Precz z komuną!
To co zobaczyłam po wyjściu z samolotu we Frankfurcie.
Teraz siedzę już na lotnisku we Frankfurcie i patrzę na samolot do Wrocławia, który powoli przygotowują do lotu. Jestem tu już od 5 godzin, a wciąż nie mogę przywyknąć do ilości białych gęb, no i czuję się taka niziutka, fajne uczucie, nie być mutantem. Jednak na tym dobre się kończy i muszę stwierdzić, że Frankfurt to najbardziej złodziejskie lotnisko na świecie. Wychodzę rano z samolotu, czekam i czekam na swoją walizkę, w myślach widzę ją już roztrzaskaną na tysiąc części. Walizki wylatują na taśmę, wylatują także skrzynki, z rzeczami które powypadały z bagażu(paczka herbaty, but). W końcu, po 20 minutach przeskakiwania z nogi na nogę(nie zdążyłam w samolocie iść do toalety, jak nigdy udało mi się zasnąć na całe 6 godzin i obudziłam się jak lądowaliśmy), wzięłam swoją walizę i chciałam ją załadować na wózek bagażowy. Szarpię i naciskam, a tutaj nic, w końcu zaczynam się rozglądać, patrzę a tutaj ‘2 euro bitte’, skąd ja mam mieć 2 euro skoro dopiero wysiadłam z samolotu z Azji? Wściekła taszczę swój majdan przez bramki. Wymieniam kasę i zajmuję pozycję. Chciałam się połączyć z Internetem, ale najpierw padła mi bateria w komputerze, a gniazdek w okolicy brak, jak już znalazłam gniazdko, to okazało się że internet jest za darmo tylko przez 30 minut, a i to po wcześniejszym zarejestrowaniu. W Maku, czy Starbucksie nie ma wifi. Lipa. Jeszcze większa, że za ostatnie euro kupiłam sobie kawę w Starbucksie i chyba zaraz zmienię kolor z zielonego na wątrobiany, jak Bromba. Kawa z Starbucksa jest przereklamowana. Jeszcze pół godziny i wsiadam w ostatni samolot. Jak na dzisiaj to mam już serdecznie dość samolotów!'

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz