Po przygodach w Nowym Jorku, do Merriwood trafiłyśmy o 1 w
nocy. Do pobliskiego Hanoveru, wyjechały po nas starym busem Dodge dwie
dziewczyny. Jechałyśmy przez ciemny las, wokół latały świetliki, które są tu
trzy razy większe niż w Polsce i świecą niczym ledowe lampki. W radiu leciało
country, byłyśmy już prawie nieżywe ze zmęczenia, aż tu nagle w pośrodku
niczego zgasły światła w busie. Zrobiło się czarno tak, że nawet nie
widziałyśmy siebie, O. z przerażenia złapała mnie za udo, Brytyjki zaczęły
piszczeć. Po przejechaniu jakiś 20 metrów, światła znowu się zapaliły i
wszystkie czekałyśmy aż przed maską pojawi się dziewczynka z Ringu.
W Merriwood pachniało sosnami, na niebie świeciło miliony
gwiazd, a (mam nadzieję) daleko w lesie wyły kojoty. Następnego dnia po
śniadaniu trafiłyśmy na wstępne przeszkolenie do Joe, naszego szefa i szefa
kuchni Camp Merriwood.
Kiedy Joe napisał do mnie w marcu, czytałam jego maila pięć
razy, w kółko i zastanawiałam się co jest nie tak z moim angielskim. Joe
napisał ‘I’m in Opole now’ i wydawało mi się to tak niemożliwe, że
zaczęłam się zastanawiać, czy mi się to wszystko nie śni. Moja rozmowa o pracę
odbyła się w Solarisie(centrum handlowe w centrum Opola, zaraz obok wydziału
filologicznego). Pracujemy w kuchni, jest nas 6(Joe szef, Pierce drugi kucharz,
zastępca Joe no i my 4 Polki).
Po pierwszych dwóch dniach w USA, byłam ciężko przerażona jedzeniem.
Ohydne przetworzone żarcie, chleb z gąbki, fast foody, chipsy i słodkie napoje.
Po 3 dniach w Merriwood jestem zachwycona. Joe gotuje świetne potrawy, na
śniadanie mamy np. tosty francuskie/quiche/muf finy/naleśniki, a do tego zawsze
jogurty, płatki i świeże owoce. Na lunch i kolację zawsze wystawiamy salad bar,
na którym wyłożone są świeże warzywa, sałatki i nasiona. Jest możliwość, że się
upasę ale przynajmniej zdrowym jedzeniem.
Żeby nie przybrać ‘amerykańskich rozmiarów’ możemy korzystać
ze wszystkich sprzętów na obozie. Na razie pływam w jeziorze i biegam po lesie,
bo cała reszta sprzętu jest dopiero rozkładana. Na pewno w pierwszy wolny dzień
popłynę sobie kajakiem na drugą stronę jeziora. Amerykanki obiecały, że nauczą
mnie grać w Lacrosse, bo to chyba jedyna szansa, żeby spróbować.
Nasz domek jest położony na samym końcu obozu, nad samym
brzegiem jeziora. Jest mały i skromny, ale bardzo przytulny. Mamy dwa pokoje i
łazienkę. Musimy zamykać drzwi, albo siatkę na owady, bo wokół jest mnóstwo
wiewiórek, które włażą do środka. Kiedy wracam wieczorem z pod prysznica(jest
jeden wspólny domek z prysznicami), modlę się, żeby nie spotkać skunksa.
Większość dziewczyn na obozie, to oczywiście Amerykanki, są
też Brytyjki, Niemka, Francuzka, Holenderka, Szkotka i Australijka, która jest
po prostu świetna. Potrafi rozpalić ognisko w 5 sekund, zamiast większości
ciuchów przywiozła namiot i zamierza w dniach wolnych wędrować po okolicy.
Strasznie różni się od Amerykanek, które obrabiają jej tyłek ile wlezie, ale
gdy tylko pojawi się w okolicy, szczerzą się do niej i udają super koleżanki.
Ogólnie jest tu na razie 50 bab, więc plotki mnożą się szybciej niż bakterie,
ale oczywiście każdy udaje super przyjaznego i oddanego. Na szczęście my
trzymamy się razem i dobrze bawimy. Dziewczynki przyjadą na obóz w niedzielę i
wtedy zacznie się jazda…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz