Ciepły, prześwietlony, piękny dzień późnego lata. Odessa
wygląda jak babcia, która wspomina czasy kiedy była młodą panienką, a chłopcy
oglądali się za nią i gwizdali. Dokładnie tak. Te pomarszczone, odrapane,
ukruszone, ale wciąż niesamowicie piękne i prawdziwe budynki, na tle błękitnego
nieba, morza i zmęczonej wrześniowej zieleni. Przypudrowana ulicznym kurzem,
który osiada na olbrzymich hałdach arbuzów z Chersonia, pilnowanych przez
ogorzałych panów w pasiastych podkoszulkach, ze złotymi zębami i więziennymi
tatuażami.
Tramwaj zgrzyta na zniszczonych szynach i trzęsie się na
wszystkie strony. Stoimy na samym końcu. Ja i moja ofiara. Kurcze jest blade ze
zmęczenia, mimo iż trochę się już zdążyło opalić. Nigdy tyle nie chodził na
piechotę i chociaż chłonie każdy obrazek, to wiem że w myślach złorzeczy i
nienawidzi mnie jak nigdy dotąd. Jedziemy, a raczej pełzniemy tym tramwajem
przez zakorkowaną Odessę. Kurczak przyciska głowę do uchylonego lufciku, jedyny
ruch powietrza odbywa się gdy tramwaj przejeżdża swoje 10 metrów i znów staje w
korku, jest jeszcze jedno miejsce, przez które przyjemnie powiewa letnie
powietrze. Dziura po kuli, która malowniczo wpisuje się w historię
gangsterskiej Odessy. Od dziury rozchodzą się jak nogi pająka pęknięcia na
szybie. Ewidentnie widać iż ktoś strzelał do tramwaju, a nie z tramwaju.
Patrzymy przez chwilę przerażeni, a później zaczynamy chichrać się jak głupki.
Dojeżdżamy do dworca autobusowego. Sprzedawcy handlują tu
wszystkim, przeważnie jest to chiński chłam, wokół kręcą się kierowcy z
tabliczkami, na których wypisano nazwy miejscowości. Palą i drą się w
niebogłosy, naganiając klientelę. Dworzec autobusowy jest raczej nowy, nie taki
monumentalny jak ten kolejowy, nie pisze na nim ‘Odessa- miasto bohater’. W
środku klimatyzacja, ludzie siedzą i tak jak na każdym dworcu na świecie
czytają plotkarskie gazetki, słuchają muzyki, jedzą kanapki, kłócą się z
kasjerką. Na bankomacie, w plamie słońca śpi szaro-bury kot. Turystów ma
gdzieś, nie reaguje na moje kici-kici. Z głośnika dobiega głos pani, która
zapowiada autobusy. Siedzimy, czekamy.
Gdy wyczytują nasz autobus wstajemy i wychodzimy na plac
dworca. Tutaj drogi czytelniku, należy Ci się wyjaśnienie. Nasz autobus to
raczej bus, a dokładniej marszrutka. To taki środek lokomocji, którego
olinklusiwy(bez urazy, nie zakładam że jesteś kimś takim) nie pojmą swoimi
móżczkami. Jest to bus raczej niskiego standardu, taka lepsza i większa nyska,
ale jeszcze nie mercedes transporter. Ogólna zasada co do liczby pasażerów
mówi: miejsc jest tyle ile ludzi się zmieści. Oczywiście marszrutki na trasach
dalekobieżnych wyglądają o niebo lepiej niż te na trasach miejskich, a że nasza
jedzie, uwaga ZA GRANICĘ, to kierowca dość rozsądnie podchodzi do zależności
ilość miejsc- ilość pasażerów.
Kurczak z panem kierowcą pakują nasze manele do bagażnika, a
ja szukam naszych miejsc. Znajduję i odkrywam świetny sposób na ominięcie
zależności 1 miejsce- 1 pasażer. Nasz pan kierowca, niezwykle pomysłowy
człowiek pozsuwał siedzenia tak by wcisnąć jeszcze po dwa w każdym rządku. Tak
więc siedząc na swoim miejscu, głowę mam między kolanami, albo nogi na miejscu
Kurczaka. On bidula w ogóle się nie mieści, a że siedzimy przed samym końcem(na
kole), przenosi się na ostatnią kanapę.
Marszrutka powoli zapełnia się, ludzie siadają gdzie im wygodnie.
Na pokład wkracza energiczna pani w wieku +65 i z sapaniem przeciska się na sam
koniec. Siada koło Kurczaka, wzdycha ze zmęczenia i mówi ‘Dobryj dień!’,
odpowiadamy z uśmiechami. Pani zaczyna wycierać twarz z potu chusteczką i coś
tam mamrotać sama do siebie.
Pan kierowca patrzy na zegarek, rzuca peta na peron,
przydeptuje go i z okrzykiem ‘pajechali!’ zatrzaskuje drzwi. Ruszamy. Busy
stłoczone jeden obok drugiego, do tego wszędzie łażą ludzie z walizkami, albo ‘ruskimi
torbami’. Jak Ci kierowcy stamtąd wyjeżdżają nie zabijając nikogo? Nie mam
pojęcia.
Wyjeżdżamy z Odessy, jest całkiem przyjemnie, wieje
wiaterek, słońce świeci, można podziwiać krajobrazy. Będziemy jechać ponad 4 godziny. Nie wiadomo
ile będą nas trzymać na granicy. Normalnie jechalibyśmy o wiele krócej, ale
trzeba ominąć Naddniestrze, zbuntowaną część Mołdawii, w której robią straszne
problemy z przejazdem, które podobno zawsze się kończą jednakowo- wkładasz w
paszport wizę dolarową, paszport wraca, a ty wjeżdżasz. Nie dajesz, masz
audiencję u celników, a oni wyciągną Ci walutę choćby z...
Przy wyjeździe to samo. Powód żeby cie zatrzymać zawsze się znajdzie. Ale my jedziemy ‘dookoła świata’. Jedziemy i jemy nasze burżujskie drugie śniadanie. Chleb z serkiem topionym, który smakuje i pachnie jak cerkiewna świeczka. Mimo to jest pyszny i futrujemy jakby był to najdroższy kawior. Pani ‘sąsiadka’ też zajmuje się konsumpcją, je bułę napchaną jakąś bliżej niezidentyfikowaną mięsną treścią. Pachnie, ładnie pachnie, jak wrócę do domu opierdzielę schabowego i sześćset pierogów. A tym czasem babcia żuje, a okruszki z bułki spadają na twarz Ani Lorak. Ani Lorak to taka typowa plastikowa popsowa piosenkarka. Uśmiecha się białymi kłami z okładki ukraińskiej Vivy i obejmuje jakiegoś opalonego alwaro. Wymieniamy z Kurczakiem tylko kilka słów, jesteśmy zmęczeni, jest głośno, nie chcemy się drzeć po polsku na cały bus. Pani kończy swoją bułkę, zapija wodą, rzuca Ani Lorak do torby i o zgrozo zaczyna się rozglądać po współpodróżnych. Momentalnie odwracam się do okna. Pani widocznie kończy rekonesans, bo nagle przemawia ‘Nu tak synok, żyzń takaja…’ i tu zaczyna się niekończąca się opowieść gdzie, skąd, do kogo, od kogo jedzie. Pani mówi, opowiada, poci się, gada i gada, kończy wątek podróży, zaczyna wątek rodziny, a później chorób wszelakich i cen, cen leków, cen cebuli, dziurach w drodze. Ową barwną opowieść przetyka słowami ‘znajesz, synok’(wiesz synku), ale żaden synek nie odpowiada. Ona chyba rozmawia przez telefon, myślę, a ona kontynuuje wywód. Odwracam się, a tu Kurczak z wymuszonym uśmiechem na ustach potakuje pani głową. Patrzy na mnie i wydaje się wołać ‘ratunku! Co ona w ogóle gada!’, nic nie rozumie po rosyjsku, ale wytrwale uczestniczy w tym monologu. Pani mówi i mówi, aż zatrzymujemy się na granicy(po ponad godzinie jazdy) i trzeba znaleźć paszporty. Wszyscy grzecznie oddają je kierowcy, do busa wchodzi dwójka Ukraińskich celników w czapkach o szerokości kołpaka. Zabierają, stemplują, oddają kierowcy i puszczają. Wjeżdżamy do Mołdawii. Zatrzymujemy się na punkcie granicznym wielkości stacji Orlen. Pawilony na granicy przypominają wszystkim dobrze znane pawilony handlowe na tysiącach polskich osiedli z wielkiej płyty, obdrapane, z odłażącą farbą i obite azbestem. Na jednym z nich wisi dumne ‘DUTY FREE’. Na widok owego napisu naszej wygadanej pasażerce zapalają się w oczach żarówki. Mówi coś o prezentach dla dzieci, o koniaku i o lodach bo gorąco. Wypełza z busa, kierowca wypuszcza wszystkich żeby wyprostowali nogi. Babcia utyka w stronę ‘DUTY FREE’, a ja idę wymienić hrywny na leje. Dostaję do ręki małe papierki i śmieszne monety, które można giąć w rękach.
Przy wyjeździe to samo. Powód żeby cie zatrzymać zawsze się znajdzie. Ale my jedziemy ‘dookoła świata’. Jedziemy i jemy nasze burżujskie drugie śniadanie. Chleb z serkiem topionym, który smakuje i pachnie jak cerkiewna świeczka. Mimo to jest pyszny i futrujemy jakby był to najdroższy kawior. Pani ‘sąsiadka’ też zajmuje się konsumpcją, je bułę napchaną jakąś bliżej niezidentyfikowaną mięsną treścią. Pachnie, ładnie pachnie, jak wrócę do domu opierdzielę schabowego i sześćset pierogów. A tym czasem babcia żuje, a okruszki z bułki spadają na twarz Ani Lorak. Ani Lorak to taka typowa plastikowa popsowa piosenkarka. Uśmiecha się białymi kłami z okładki ukraińskiej Vivy i obejmuje jakiegoś opalonego alwaro. Wymieniamy z Kurczakiem tylko kilka słów, jesteśmy zmęczeni, jest głośno, nie chcemy się drzeć po polsku na cały bus. Pani kończy swoją bułkę, zapija wodą, rzuca Ani Lorak do torby i o zgrozo zaczyna się rozglądać po współpodróżnych. Momentalnie odwracam się do okna. Pani widocznie kończy rekonesans, bo nagle przemawia ‘Nu tak synok, żyzń takaja…’ i tu zaczyna się niekończąca się opowieść gdzie, skąd, do kogo, od kogo jedzie. Pani mówi, opowiada, poci się, gada i gada, kończy wątek podróży, zaczyna wątek rodziny, a później chorób wszelakich i cen, cen leków, cen cebuli, dziurach w drodze. Ową barwną opowieść przetyka słowami ‘znajesz, synok’(wiesz synku), ale żaden synek nie odpowiada. Ona chyba rozmawia przez telefon, myślę, a ona kontynuuje wywód. Odwracam się, a tu Kurczak z wymuszonym uśmiechem na ustach potakuje pani głową. Patrzy na mnie i wydaje się wołać ‘ratunku! Co ona w ogóle gada!’, nic nie rozumie po rosyjsku, ale wytrwale uczestniczy w tym monologu. Pani mówi i mówi, aż zatrzymujemy się na granicy(po ponad godzinie jazdy) i trzeba znaleźć paszporty. Wszyscy grzecznie oddają je kierowcy, do busa wchodzi dwójka Ukraińskich celników w czapkach o szerokości kołpaka. Zabierają, stemplują, oddają kierowcy i puszczają. Wjeżdżamy do Mołdawii. Zatrzymujemy się na punkcie granicznym wielkości stacji Orlen. Pawilony na granicy przypominają wszystkim dobrze znane pawilony handlowe na tysiącach polskich osiedli z wielkiej płyty, obdrapane, z odłażącą farbą i obite azbestem. Na jednym z nich wisi dumne ‘DUTY FREE’. Na widok owego napisu naszej wygadanej pasażerce zapalają się w oczach żarówki. Mówi coś o prezentach dla dzieci, o koniaku i o lodach bo gorąco. Wypełza z busa, kierowca wypuszcza wszystkich żeby wyprostowali nogi. Babcia utyka w stronę ‘DUTY FREE’, a ja idę wymienić hrywny na leje. Dostaję do ręki małe papierki i śmieszne monety, które można giąć w rękach.
To są mołdawskie leje i bani, wracam do busa, tutaj ze
wszystkich się leje. Kierowca każe sprawdzić czy wszyscy są. Nie ma naszej
sąsiadki, Kurczak nie kryje zadowolenia, ale reszta zaczyna się niecierpliwić.
Wszyscy chcą jechać, Mołdawianie oddali paszporty. Nasze wzbudziły
zainteresowanie, okładki Ukraińskich są granatowe, a Mołdawskich jasno
niebieskie, jeden z podróżnych podaje mi nasze i mówi ‘Proszę bardzo’, na co ja
z automatu wypalam ‘Spasiba’ i zaczynamy się śmiać. Pani, o której życiu,
rodzinie i chorobach wiem zdaje się już wszystko dalej nie ma. Ludzie poganiają
kierowcę, on otwiera okienko i wrzeszczy ‘Baaaaaaabuszka! Baaaaaaabuszka!
Bystra! Bystra!’. Bo trzeba wam wiedzieć, że np. małe dzieci do obcych mówią
np. wujku albo ciociu, więc do zwrócenie się do starszej osoby per ‘dziadku’
lub ‘babciu’, może szczytem kultury nie jest ale ujdzie. Tym czasem nasza
babuszka(babcia) musi zajmować się ostrym szopingiem w azbestowym DUTY FREE.
Mija kolejne 5 minut i wkurzony kierowca idzie by wyrwać ją ze szponów
konsumpcji. Wychodzą razem, kierowca czerwony ze złości, babuszka z lodem na
patyku, siatką zdobyczy i głośnym wrzaskiem jaki to kierowca nie jest buc i
cham.
Babka zasiada przy głośnych komentarzach innych pasażerów, które kwituje głośnym ‘Идите на хер’, co oznacza… Ruszamy, Babcia delektuje się lodem na patyku, a Kurczak przyjmuje strategię obronną ‘na susła’. Mołdawia, piękna, popołudniowa, spalona słońcem. Droga na początku jest całkiem przyzwoita, pędzimy po trasie podobnej do zwykłej, polskiej drogi krajowej. Nie trwa to jednak długo i wnet latamy góra-dół jak worki z ziemniakami. Udawanie śpiącego jest niemożliwe, ale nie jest już nawet potrzebne bo babka lata z nami, każde lądowanie kwitując głośnym ‘ETA KASZMAR!’, co wywołuje u mnie niepowstrzymane ataki śmiechu. Jedziemy , ‘ETA KASZMAR!’, Kurczak krzyczy ‘jejejeje’, babka ‘ETA KASZMAR!’, ja w śmiech, babka ‘ETA KASZMAR!’. Wjeżdżamy do wioski. Jest czysta i zadbana, ale przed domami siedzą sami starzy ludzie, albo biegają małe chude dzieci. Bieda aż piszczy. To tu to tam pasą się kozy, ale prawie każdy ma na ogródku kilka winorośli. Domki drewniane z elementami malowanymi w jaskrawe kolory, kolorowe płoty, stare samochody, złom rolniczy, winorośle, spłowiałe od słońca trawy i bezkresne nieużytki. Wpadamy do kolejnej dziury ‘ETA KASZMAR!’ wrzeszczy zwyczajowo babka. Kurczak wrzeszczy ‘CO TO ZNACZY ‘ETA KASZMAR!’?’, ‘A CO NIE ROZUMIESZ? TO KOSZMAR!’.
Przemierzamy
Mołdawię w kierunku Kiszyniowa. Dzieci
bawią się w starej zardzewiałej wannie, za marszrutką biegnie pies, kozy pasą
się na łąkach. W końcu wjeżdżamy na dwupasmówkę do Kiszyniowa, jest jakieś 20
kilometrów całego asfaltu. Babcia przeklina i żegna się jednocześnie. Kierowca
włącza radio, łapiemy jeszcze Ukrainę. W radiu leci rap. Rosyjski rap typu ‘bo
to zła kobieta była’. Raper przeżywa rozstanie ze swą lubą, do czego przyczynił
się jej charakter ‘pomimo ładnej twarzyczki, jesteś histeryczką, histeryczką,
jesteś moim złym przyzwyczajeniem, histeryczką, histeryczką’. Mało ambitna
historia wzburza naszą babcię, która zaczyna mamrotać pod nosem ‘co to za
muzyka, podłość…’ przy 2 zwrotce okraszonej mocniejszymi epitetami, babcia daje
upust swemu niezadowoleniu zwracając się do kierowcy ‘Synok! Wyłącz tę podłą
piosenkę’, kierowca albo autentycznie jej nie słyszy, albo udaje. Babcia robi
się czerwona ze złości, ale piosenka się kończy. Kilka minut później kończy się też cały
asfalt i zaczyna się KASZMAR. Babcia skacze, my latamy, kierowca ciśnie na gaz
chcąc chyba przelecieć nad dziurami. Oprócz znanego nam już ‘ETA KASZMAR!’
babcia dołącza do repertuaru wyzwiska pod adresem kierowcy. ‘Bydlaku kto Ci dał
prawo jazdy! Pozabijasz nas idioto! Jak jedziesz DURAK!’ i tak dalej i tak
dalej. W końcu babka robi najgorszą chyba możliwą rzecz: wstaje i idzie do
kierowcy, żeby go zwrzeszczeć jeszcze bardziej. Pasażerowie się śmieją, babka
wczepia się w ściankę za plecami
kierowcy i zaczyna się drzeć. Kierowca przyhamowuje i odkrzykuje babce: ‘Babuszka siadaj na żopie bo
zaraz pójdziesz pieszkom!’ Babcia kapituluje i wraca na miejsce. Po drodze
zaczepia spódnicą o fotel i widzę… protezę lewej nogi. Czarny humor kierowcy ma
mistrzowską próbę.
Do końca babuszka mamroce, że zadzwoni do firmy przewozowej
i zniszczy kierowcę, bo ona ma znajomości, bo on durak jeździć nie powinien
itd.
Dojeżdżamy do Kiszyniowa, dziurawa jak sito autostrada
wjazdowa do stolicy. Mijamy wielki betonowy znak CHISINAU, pod którym leży… zdechły
pies. Nogi psa sterczą sztywno do góry. ‘ETA KASZMAR!’ myślę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz