W sobotę miałam pierwszy dzień wolny. Chciałam odespać, ale
niestety tak przywykłam do wstawania przed 7, że obudziłam się z dziewczynami i
nie mogłam już zasnąć. Później siedziałam sobie w domku dla obsługi odpisując
na maile, aż wpadła zdyszana M. i zleciła mi misję. Miałam pojechać do
Walmartu po zaopatrzenie. W sklepie musiałam pokazać paszport by potwierdzić,
że mam skończone 21 lat. Pani kasjerka tak ciężko przejęła się dziwną bordową
książeczką z napisem w nieznanym narzeczu, że zaczęła do mnie mówić szeptem.
Oglądała mój paszport dobre 3 minuty, zapewne próbując policzyć ile mam lat. W
drodze powrotnej Pierce(nasz drugi szef kuchni) przekroczył prędkość o 5 mil, a
zorientował się kiedy minęliśmy radiowóz policji stanowej. Pan policjant ruszył
za nami, ale na szczęście jako pierwsi dojechaliśmy do zjazdu i mandatu dało
się uniknąć, chociaż nie powiem, byłam strasznie ciekawa czy wlepianie mandatu
wygląda tak jak w filmie, głupia blondynka.
Na obozie niedziela jest dniem wyjątkowym. Śniadanie jest o 9:00,
a kolację robią dzieciom opiekunki, więc my mamy wolne. Korzystając z ładnej
pogody i tego, że wszystkie obozowe samochody były wolne, wybrałyśmy się na
małą wycieczkę. Najpierw odwiedziłyśmy sklep- outlet kosmetyczny, w którym
przeklęłam Donalda Tuska. W USA nie dość, że zarabia się po ludzku, to jeszcze
wszystko jest tańsze(nawet po przewalutowaniu). Pilnowałyśmy się jednak by nie
kupić głupot, które nie będą nam do niczego potrzebne.
W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się w Orford. Amerykanie
wożą tyłki samochodami, więc nie ma tu za dużo chodników. Są za to ładne domki,
skrzynki na listy przy ulicy i oczywiście nie ma płotów. Zatankowałyśmy nasz
wehikuł i kupiłyśmy sobie szejki(wiem, wiem nie tak się pisze po polskiemu),
które wyglądały i pachniały pięknie, ale smakowały jak płyn do wycieraczek.
Żeby nie było, nigdy nie próbowałam, ale ten zapach mi się tak kojarzy. Moja
ogólna obserwacja jest taka, że im lepiej coś pachnie, tym gorzej smakuje.
Kiedy P. piecze ciasto, pół obozu z nadzieją pociąga nosem. Efekt końcowy jest
jednak rozczarowujący, w porównaniu do zapachu.
Jest jeszcze jedna zaskakująca(przynajmniej mnie) woń i nie
chodzi tu o przyjemne sprawy. Chodzi o siki skunksa. Przez pierwsze kilka dni
wydawało mi się, że ktoś na obozie, non stop pali trawę. Okazało się, że to
siuśki skunksów tak czuć. Oczywiście
chodzi mi o skoszoną trawę, innej w życiu nawet na oczy nie widziałam.
Jako, że na co dzień do pracy nosimy raczej mało kobiece i
schludne stroje, postanowiłyśmy się ładniej ubrać. Niestety miejscowi ‘ludzie z
gór’ ubierają się na co dzień tak jak my do pracy, więc w makijażu i sukienkach
wyglądałyśmy jak kosmitki, całości dopełniał nasz rozpadający się Buick i
Guns n’Roses puszczane z komórki(radio nie łapie).
Zadowolone i zrelaksowane wróciłyśmy do obozu, w którym
właśnie zaczynała się kolacja. Opiekunki roznosiły nam kuchnię, więc
stwierdziłyśmy z J., że weźmiemy kajaki i popływamy po jeziorze. Za górami
zachodziło słońce, na jeziorze była mała fala, a na koniec nakarmiłyśmy
wszystkie komary na obozie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz