Na naszym obozie albo nie dzieje się nic, albo dzieje się
tyle, że nie wiadomo, za co się zabrać. Do napisania tej notki siadałam 4 razy
i za każdym razem ktoś mi przerywał. Teraz(dosłownie) siedzę w lesie i piszę.
Po tylu dniach siedzenia w dziczy odkryłyśmy u siebie
poważne symptomy zdziczenia. By nie skończyć jak ‘ludzie z gór’, postanowiłyśmy
chwycić się ostatniej, desperackiej metody powrotu do cywilizowanego świata i
wybrałyśmy się na szoping. Dla niewtajemniczonych nie chodzi wcale o polowanie
na szopy w lasach New Hampshire, a o ordynarne i często bezsensowne trwonienie
piniędzy. Nauczone doświadczeniem związanym z obozowymi samochodami,
zarezerwowałyśmy sobie najlepiej działającego Chevroleta Tahomę i wyruszyłyśmy
w kierunku najbliższego dużego miasta- Hanoveru. Dziewczyny miały spotkanie w
banku, a my z O. przemierzałyśmy główną ulicę w poszukiwaniu czegoś na czym
można by zawiesić oko.
Wszystko skończyłoby się normalnie, ale w pewnym momencie
usłyszałam wrzask ‘HEY POLISH! HEEEEY POOOOOLISH!’ i zobaczyłam najbardziej
zakręconą opiekunkę z naszego obozu- Sarę. Okazało się, że dziewczyny ścigały
nas by odebrać nam Tahomę, a w zamian zostawić najgorszy samochód na campie,
znany już wam Blue Vagon, gdyż Tahomą na wycieczkę miały jechać najstarsze
dziewczynki. Niezadowolone wymieniłyśmy się kluczykami, a żeby było jeszcze
fajniej na parkingu użądliła mnie osa. Zrobiłyśmy dzikie zakupy w Walmarcie,
kupiłam kolorowe skarpety, które jak się okazało już w domu są zrobione w 100%
z poliestru, M. kupiła gumę balonową i prawie cała droga powrotna upłynęła na
wygłupach i dmuchaniu balonów.
Sielanka skończyła się prawie pod domem, w Fairlee.
Wjechałyśmy na stację benzynową, kupiłyśmy sobie kawę za dolara i wpakowałyśmy
się do samochodu, a M. zaczęła tankować. Kiedy skończyła, byłam pewna, że ze
złością kopnęła w Blue Vagon, bo poczułyśmy i usłyszałyśmy uderzenie. M.
wróciła, odpaliła, przejechałyśmy przez skrzyżowanie i usłyszałyśmy, że
ciągniemy za sobą jakieś żelastwo. Szybko
zjechałyśmy na pobocze, a po krótkich oględzinach stwierdziłyśmy, że odpadł nam
duży kawał zawieszenia.
Nie miałyśmy telefonu z amerykańskim simem, wjechałyśmy na
czyjąś posesję, co w Vermont(Fairlee jest na granicy) oznacza, że można dostać
kulkę w łeb, zupełnie legalnie i za darmochę, a do tego dziewczyny miały być w
pracy za 30 minut.
Ale jako że wyglądałyśmy wyjątkowo żałośnie, zlitował się
nad nami jakiś miły pan i pozwolił zadzwonić do naszego dyrektora ze swojego
telefonu.
I teraz zaczyna się jazda. Dzwoni J., a nasz dyrektor Mark,
przekonuje ją, żebyśmy jednak próbowały wrócić tym samochodem. Dopiero kiedy
słuchawkę przejmuje miły pan i tłumaczy, że to niemożliwe bo odpadła część,
która trzyma bak na miejscu i że bak zaraz wypadnie, Mark decyduje że po nas
przyjedzie.
Trzeba przyznać jednak, że nie za bardzo przejęłyśmy się
sytuacją i kiedy pan się oddalił, rozsiadłyśmy się na trawce i pijąc kawę
dostawałyśmy głupawki.
Mark przyjechał po 30 minutach, oddał nam swój samochód, a
sam spiął bak dwoma linkami i pojechał do obozu. Najlepsze jest to, że jeszcze
tego samego dnia, to pordzewiałe próchno(Blue Vagon) było znowu do dyspozycji
dziewczyn. Dodam jeszcze, że kilka dni wcześniej opiekunkom eksplodowała opona
na autostradzie i gdyby nie niemiecka ręka Majbrit, mogło się to skończyć
bardzo źle.
Na drugi dzień spytałam Joe, czy to aby legalne by jeździć
samochodem w takim stanie i czy w New Hampshire trzeba robić przeglądy
techniczne(bo na Florydzie nie trzeba). Podobno trzeba. Obstawiam, że ktoś
wziął w łapę za pieczątkę dla Blue Vagonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz