Obozowe tradycje są tu zupełnie odmienne od tych, do których
nawykliśmy w Polsce. Bardzo mi się podoba w jaki sposób zorganizowane jest
życie dziewczynek i jak dokładnie przemyślane jest to co i kiedy robią. Rodzina
Millerów(właścicieli) zaangażowana jest w każdy aspekt życia obozu poczynając
oczywiście od kwestii finansowych, kończąc na drobnych naprawach. Nie oszukujmy
się, Millerowie są tak bogaci, że mogli by leżeć i pachnieć, a ‘czarną robotę’
zwalać na pracowników, ale jest to typowo polskie pojmowanie milionera. Zamiast
tego każdy członek rodziny ma swoje obowiązki, nawet jeżeli jest to odtykanie
toalety w domku kitchen staffu...
Podjeście Millerów do załogi jest bardzo normalne, seniorzy
czyli Judy i Garry są dla nas trochę jak dziadkowie. Garry przychodzi do nas
codziennie rano, mówi ‘Good morrning ladies!’ pije kawę i opowiada najnowsze
wieści. Jego żona Judy troszczy się o to, żeby nam niczego nie brakowało i
specjalnie dla nas sprowadza mleko migdałowe, bo amerykańskiego troszkę z J.
nie tolerujemy. Mark- syn Judy i Garrego, zna dosłownie 5 słów po polsku, ale
wymawia je z polskim akcentem i naprawia to co zepsujemy(no dobra co ja
popsuję). Córka Millerów, Susan jest koordynatorem jeżeli chodzi o zajęcia i
opiekunów, więc z nią mamy najmniej kontaktu, ale to ona zrobiła awanturę,
kiedy Camp America zgubiło nas w Nowym Jorku.
Millerowie biorą aktywny udział we wszystkich wydarzeniach
na campie. Najlepszym przykładem były obozowe święta. Przygotowania zaczęły się
w sobotę wieczorem, kiedy najstarsze dziewczynki udekorowały jadalnię
świątecznymi skarpetami i zrobiły dla wszystkich ciastka ryżowe(trochę jak
nasze szyszki z dmuchanego ryżu). Oczywiście przy okazji wywróciły naszą
kuchnię do góry nogami, ale po tym co znalazłyśmy na blacie następnego dnia, nie
mogłyśmy się nawet na nie zezłościć.
Rano przybył Św. Mikołaj, tzn. Garry przebrany w strój
mikołaja. Przypłynął łódką, wraz ze swoją świtą tj. elfami i reniferami.
Dziewczynki śpiewały świąteczne piosenki, a kiedy przyszedł czas prezentów,
Garry usiadł na fotelu i po kolei odczytywał imiona obdarowanych. Tydzień
wcześniej było losowanie i każdy mieszkaniec Merriwood losował kogoś komu miał
zrobić prezent. Ja wylosowałam jedną z opiekunek, a że z dziewczynami już w
Polsce wiedziałyśmy o ‘świętach’, prezenty były prosto z Polski. Mnie
wylosowała jedna z dziewczynek i zrobiła mi fartuch do pracy, ale jest za
ładny, żeby go nosić, więc wisi w naszym domku jako ozdoba.
Standardowo na obiad był indyk, kukurydza, tradycyjny sos i
staffing- zapiekanka z chleba. Dziewczyny dostały ozdabiane słoiki, a M.
musiała być bardzo grzeczna, bo w jej słoiku było Kinder bueno, którego nigdzie
tu nie widziałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz