sobota, 16 sierpnia 2014

Jak to się robi w USA.


Pod naszą stołówką kwitnie życie. Od jakiegoś miesiąca w centrum jadalni czuć stado skunksów, szczególnie rano, kiedy rozstawiamy płatki, smród skunksów jest tak intensywny, że aż kręci się w głowie. Do szczęśliwej rodzinki skunksów dołączył jednak pewnego dnia jeszcze jeden osobnik.
Szczur Antonio przybył zapewne z daleka, zwabiony zapachami z naszego śmietnika i brakiem kotów na obozie. Przez kilka dni Antonio żył sobie w ciszy i spokoju, ale niestety nie był zbyt rozważny i dał się zauważyć Garremu, a jak wspominałam wcześniej rodzina Millerów zaangażowana jest w każdy aspekt życia obozu. Jako mieszkaniec obozu Antonio również został wciągnięty pod troskliwą opiekę Millerów. Wieczorem Garry przygotował dla szczura gustowne mieszkanko, do którego na powitanie włożył(nie wiedzieć czemu) kanapkę z masłem orzechowym. 


Widocznie Antonio lubi masło orzechowe, ponieważ już następnego dnia rano w nowym mieszkanku zastał go Mark. Na Marka spadł więc obowiązek pozbycia się Antonio, zanim pojawią się jego kumple i zjedzą obóz razem z nami. Chcąc załatwić sprawę raz, a dobrze, Mark zabrał szczura w klatce na pomost i na samym jego końcu zrzucił klatkę do wody. ‘Zrzuciłem klatkę do jeziora tak, że zakryło ją całą. Odwróciłem wzrok, bo nie chciałem tego oglądać. Stoję sobie, czekam, patrzę w niebo. Nie wiem ile czasu właściwie minęło 3 czy 30 sekund, patrzę na klatkę, a w niej szczur rozpaczliwie próbuje zaczerpnąć powietrza. I wtedy pomyślałem „Uratuję Cię!” wyciągnąłem klatkę szybko, szczur zaciągnął się powietrzem i widziałem ulgę w jego oczach.’ ‘No i co zrobiłeś z tym szczurem?’ ‘Zapakowałem po cichu do samochodu, zawiozłem do Pemi i powiedziałem, że ma nigdy nie wracać do Merriwood’

Pemi to jeden z sąsiednich obozów dla dzieci.


środa, 13 sierpnia 2014

Co to znaczy 'trail'? Czyli jak Zalewai nie złapali...



W naszej okolicy jest dużo innych obozów dla dzieci. Jeden z nich jest dokładnie za naszym domkiem i kiedyś obozy Merriwood i Moosilauke były jednym. Były do momentu, w którym rodzina pokłóciła się i podzieliła je na dwa odrębne, jeden dla dziewczynek, drugi dla chłopców. Profil obozów jest identyczny, obydwa są sportowe i mają taką samą rozpiętość wiekową, jeżeli chodzi o obozowiczów. Moosilauke też przyjmują opiekunów i załogę z całego świata, chociaż z obcokrajowców najwięcej jest oczywiście Brytyjczyków, to obsługa kuchni jest z Węgier(4 dziewczyny), a jeden z instruktorów tenisa z Chorwacji.
Jako że wiek opiekunów jest zbliżony, od 18 do 26 lat, wiadomo że tak bliskie sąsiedztwo musi skończyć się grubą imprezą. W stanach można pić od 21 roku życia, ale oczywistą oczywistością jest to, że dzieciaki i tak piją i wywracają się w krzakach po dwóch piwach. Nawet jeżeli ma się skończone 21 lat, posiadanie alkoholu na obozie jest ściśle zabronione. Gdyby jednak ktoś przeszukał zarośla wzdłuż pewnej drogi, miałby zapas ohydnego amerykańskiego piwa do końca roku. Gdyby ten ktoś podążył za światłami latarek w pewne ustronne miejsce w lesie, znalazł by się w miejscu, w którym załogi obydwu obozów integrują się, łamiąc prawo, gałęzie, a zapewne także nogi i ręce, wracając przez chaszcze.
Tzw. Trail to w Merriwood określenie, które znaczy nie mniej, nie więcej style co impreza. Nazwa wzięła się od miejsca spotkań, które wypada akurat na długim i słynnym szlaku turystycznym Appalachian Trail, który przechodzi przez 14 stanów, od Maine do Georgi, ma 3,500 km i właśnie na granicy New Hampshire i Vermont, można natknąć się nocą na ludzi grających w Beerponga.
Jako, że obóz powoli zbliża się ku końcowi, w ostatnią sobotę odbył się ostatni trail. Niestety nasze zwyczajowe miejsce zajęli zupełnie nieswiadomi tego turyści, musieliśmy więc przenieść się kilometr wyżej. Frekwencja dopisała, atmosfera była świetna i nikt nie przejmował się tym, że słychać nas w promieniu 5 kilometrów. Oczywiście większość z imprezowiczów nie miała ukończonych 21 lat, ale kto by się tam przejmował takimi rzeczami w lesie…


Było około 2 w nocy, kiedy O.(nie bez oporów z mojej strony) zarządziła ewakuację do domu. Wracałam niezadowolona do domku, ale no cóż, trzeba było rano wstać. Okazało się, że tej nocy miałyśmy więcej szczęścia, niż rozumu. Turyści śpiący w namiotach w głębi lasu, zadzwonili po policję, bo wrzaski i śpiewy nie dawały im spać. Amerykańska policja zjawiła się 5 minut po tym jak my wyszłyśmy z lasu i zrobiła regularną obławę na pijane dzieciaki. Z relacji naszej koleżanki Elisy wynika, że policjanci zaszli ich z każdej strony, a kiedy włączyli latarki, wszyscy zaczęli wyrzucać puszki i uciekać gdzie popadło. Elisa przeleżała w krzakach 2 godziny i nad ranem zamarznięta wróciła do obozu. Słuchając tej opowieści uśmiałam się porządnie, ale i tak O. jest teraz moją bohaterką, bo znając mnie nigdzie bym nie uciekła, a jeszcze wdałabym się w niepotrzebne dyskusje z panami policjantami. Wszystkich złapanych łaskawie wypuszczono, a że był to ostatni trail tego roku, to można powiedzieć, że imprezy zakończyły się z przytupem.

Święta w Merriwood

Obozowe tradycje są tu zupełnie odmienne od tych, do których nawykliśmy w Polsce. Bardzo mi się podoba w jaki sposób zorganizowane jest życie dziewczynek i jak dokładnie przemyślane jest to co i kiedy robią. Rodzina Millerów(właścicieli) zaangażowana jest w każdy aspekt życia obozu poczynając oczywiście od kwestii finansowych, kończąc na drobnych naprawach. Nie oszukujmy się, Millerowie są tak bogaci, że mogli by leżeć i pachnieć, a ‘czarną robotę’ zwalać na pracowników, ale jest to typowo polskie pojmowanie milionera. Zamiast tego każdy członek rodziny ma swoje obowiązki, nawet jeżeli jest to odtykanie toalety w domku kitchen staffu...


Podjeście Millerów do załogi jest bardzo normalne, seniorzy czyli Judy i Garry są dla nas trochę jak dziadkowie. Garry przychodzi do nas codziennie rano, mówi ‘Good morrning ladies!’ pije kawę i opowiada najnowsze wieści. Jego żona Judy troszczy się o to, żeby nam niczego nie brakowało i specjalnie dla nas sprowadza mleko migdałowe, bo amerykańskiego troszkę z J. nie tolerujemy. Mark- syn Judy i Garrego, zna dosłownie 5 słów po polsku, ale wymawia je z polskim akcentem i naprawia to co zepsujemy(no dobra co ja popsuję). Córka Millerów, Susan jest koordynatorem jeżeli chodzi o zajęcia i opiekunów, więc z nią mamy najmniej kontaktu, ale to ona zrobiła awanturę, kiedy Camp America zgubiło nas w Nowym Jorku.

Millerowie biorą aktywny udział we wszystkich wydarzeniach na campie. Najlepszym przykładem były obozowe święta. Przygotowania zaczęły się w sobotę wieczorem, kiedy najstarsze dziewczynki udekorowały jadalnię świątecznymi skarpetami i zrobiły dla wszystkich ciastka ryżowe(trochę jak nasze szyszki z dmuchanego ryżu). Oczywiście przy okazji wywróciły naszą kuchnię do góry nogami, ale po tym co znalazłyśmy na blacie następnego dnia, nie mogłyśmy się nawet na nie zezłościć.


Rano przybył Św. Mikołaj, tzn. Garry przebrany w strój mikołaja. Przypłynął łódką, wraz ze swoją świtą tj. elfami i reniferami. Dziewczynki śpiewały świąteczne piosenki, a kiedy przyszedł czas prezentów, Garry usiadł na fotelu i po kolei odczytywał imiona obdarowanych. Tydzień wcześniej było losowanie i każdy mieszkaniec Merriwood losował kogoś komu miał zrobić prezent. Ja wylosowałam jedną z opiekunek, a że z dziewczynami już w Polsce wiedziałyśmy o ‘świętach’, prezenty były prosto z Polski. Mnie wylosowała jedna z dziewczynek i zrobiła mi fartuch do pracy, ale jest za ładny, żeby go nosić, więc wisi w naszym domku jako ozdoba.


Standardowo na obiad był indyk, kukurydza, tradycyjny sos i staffing- zapiekanka z chleba. Dziewczyny dostały ozdabiane słoiki, a M. musiała być bardzo grzeczna, bo w jej słoiku było Kinder bueno, którego nigdzie tu nie widziałam.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Blue Vagon story


Na naszym obozie albo nie dzieje się nic, albo dzieje się tyle, że nie wiadomo, za co się zabrać. Do napisania tej notki siadałam 4 razy i za każdym razem ktoś mi przerywał. Teraz(dosłownie) siedzę w lesie i piszę.
Po tylu dniach siedzenia w dziczy odkryłyśmy u siebie poważne symptomy zdziczenia. By nie skończyć jak ‘ludzie z gór’, postanowiłyśmy chwycić się ostatniej, desperackiej metody powrotu do cywilizowanego świata i wybrałyśmy się na szoping. Dla niewtajemniczonych nie chodzi wcale o polowanie na szopy w lasach New Hampshire, a o ordynarne i często bezsensowne trwonienie piniędzy. Nauczone doświadczeniem związanym z obozowymi samochodami, zarezerwowałyśmy sobie najlepiej działającego Chevroleta Tahomę i wyruszyłyśmy w kierunku najbliższego dużego miasta- Hanoveru. Dziewczyny miały spotkanie w banku, a my z O. przemierzałyśmy główną ulicę w poszukiwaniu czegoś na czym można by zawiesić oko.

Wszystko skończyłoby się normalnie, ale w pewnym momencie usłyszałam wrzask ‘HEY POLISH! HEEEEY POOOOOLISH!’ i zobaczyłam najbardziej zakręconą opiekunkę z naszego obozu- Sarę. Okazało się, że dziewczyny ścigały nas by odebrać nam Tahomę, a w zamian zostawić najgorszy samochód na campie, znany już wam Blue Vagon, gdyż Tahomą na wycieczkę miały jechać najstarsze dziewczynki. Niezadowolone wymieniłyśmy się kluczykami, a żeby było jeszcze fajniej na parkingu użądliła mnie osa. Zrobiłyśmy dzikie zakupy w Walmarcie, kupiłam kolorowe skarpety, które jak się okazało już w domu są zrobione w 100% z poliestru, M. kupiła gumę balonową i prawie cała droga powrotna upłynęła na wygłupach i dmuchaniu balonów.
Sielanka skończyła się prawie pod domem, w Fairlee. Wjechałyśmy na stację benzynową, kupiłyśmy sobie kawę za dolara i wpakowałyśmy się do samochodu, a M. zaczęła tankować. Kiedy skończyła, byłam pewna, że ze złością kopnęła w Blue Vagon, bo poczułyśmy i usłyszałyśmy uderzenie. M. wróciła, odpaliła, przejechałyśmy przez skrzyżowanie i usłyszałyśmy, że ciągniemy za sobą jakieś żelastwo.  Szybko zjechałyśmy na pobocze, a po krótkich oględzinach stwierdziłyśmy, że odpadł nam duży kawał zawieszenia.
Nie miałyśmy telefonu z amerykańskim simem, wjechałyśmy na czyjąś posesję, co w Vermont(Fairlee jest na granicy) oznacza, że można dostać kulkę w łeb, zupełnie legalnie i za darmochę, a do tego dziewczyny miały być w pracy za 30 minut.

Ale jako że wyglądałyśmy wyjątkowo żałośnie, zlitował się nad nami jakiś miły pan i pozwolił zadzwonić do naszego dyrektora ze swojego telefonu.
I teraz zaczyna się jazda. Dzwoni J., a nasz dyrektor Mark, przekonuje ją, żebyśmy jednak próbowały wrócić tym samochodem. Dopiero kiedy słuchawkę przejmuje miły pan i tłumaczy, że to niemożliwe bo odpadła część, która trzyma bak na miejscu i że bak zaraz wypadnie, Mark decyduje że po nas przyjedzie.
Trzeba przyznać jednak, że nie za bardzo przejęłyśmy się sytuacją i kiedy pan się oddalił, rozsiadłyśmy się na trawce i pijąc kawę dostawałyśmy głupawki.
Mark przyjechał po 30 minutach, oddał nam swój samochód, a sam spiął bak dwoma linkami i pojechał do obozu. Najlepsze jest to, że jeszcze tego samego dnia, to pordzewiałe próchno(Blue Vagon) było znowu do dyspozycji dziewczyn. Dodam jeszcze, że kilka dni wcześniej opiekunkom eksplodowała opona na autostradzie i gdyby nie niemiecka ręka Majbrit, mogło się to skończyć bardzo źle.
Na drugi dzień spytałam Joe, czy to aby legalne by jeździć samochodem w takim stanie i czy w New Hampshire trzeba robić przeglądy techniczne(bo na Florydzie nie trzeba). Podobno trzeba. Obstawiam, że ktoś wziął w łapę za pieczątkę dla Blue Vagonu.