sobota, 28 stycznia 2012

Lato w Kaohsiung cz.1

W zeszłym tygodniu, tak jak Wam pisałam, wybrałam się do Kaohsiung. Uwielbiam południe Tajwanu, nie tylko za pogodę, ale i za ludzi, którzy żyją normalniej i wolniej niż na północy. Mogę spokojnie powiedzieć, że przez dwa dni, naładowałam sobie baterie na długi, długi czas, a nawet trochę opaliłam, co wprawiło moje Japonki w osłupienie(‘Co Ty najlepszego zrobiłaś! A byłaś tak ładnie blada!’). Jednak wszystko po kolei.
We wtorek wyjeżdżał Woo Joo, więc w poniedziałek, odbyć się miała ostatnia impreza z serii ‘Do zobaczenia, kiedyś, gdzieś na świecie’. Wieczorem pojechaliśmy do Sushi Expresu, gdzie spłakaliśmy się potwornie i bynajmniej nie z żalu przed pożegnaniem, a przez wasabi i głupi zakład kto zje więcej i się nie rozpłacze. Naprawdę to niesamowite jak człowiek może się spocić, powstrzymując łzy i kichanie. Specjalistka- Riho, objaśniała nam co jest czym. Po kolacji przejechaliśmy do herbaciarni, niedaleko uniwersytetu, gdzie Woo Joo, zaczął narzekać, że on teraz nie będzie wiedział jak ma żyć, bo przez 5 miesięcy był otoczony przez stado dziewczyn i nie wyobraża sobie teraz jak będzie bez nas. Przy okazji obiecał mi, że złoży papiery o kolejną wymianę, tym razem w Wilnie. Jeżeli się dostanie, to już w październiku zobaczymy się znów!
Po herbatce trafiliśmy na imprezę, którą organizował David- Niemiec, który też wraca niedługo do domu. Impreza, bardzo z resztą udana, skończyła się wizytą policji. Nie myślcie sobie jednak, że się spiliśmy i darliśmy mordy w środku nocy, po prostu przejeżdżający patrol usłyszał muzykę i przyszli zobaczyć co się dzieje, a że była już 4 w nocy, postanowiliśmy skończyć imprezę i iść spać. Przespałam 4 godziny i pojechałyśmy z Izą na dworzec, ona kupić bilet, a ja na autobus do Kaohsiung.
Odespałam noc w autobusie i po 3 godzinach byłam na miejscu. Pogoda była piękna, 28 stopni i ani chmurki na niebie, a ja niczym rodowita Tajwanka w butach UGG z futrem(tak naprawdę to podróbka i nazywają się GUUG). Gdy tylko dotarłam do hostelu zmieniłam swoje okropne buciszcza na sandały, a długie spodnie na krótkie. Na ulicy dziewczyny ubrane były w typowy, tajwański zestaw ubraniowy na zimę- kurtka puchówka i japonki, a na mnie wybałuszały oczy. Prosto z hostelu udałam się nad morze. Przeszłam przez kampus uniwersytetu Sun Jat Sena, na który poprzednim razem nie mogliśmy wejść, bo było za późno. Na kampusie zrobiłam się zielona z zazdrości, taki jest piękny. Wchodzi się na niego przez tunel, a położony jest nad samym brzegiem morza, mają nawet własną plażę.
Plaża uniwersytecka, te budynki to jego wydziały.


Szybko jednak doszłam do wniosku, że gdybym tutaj studiowała, to pewnie bym już nie studiowała, bo całe dnie spędzałabym na plaży, ucząc się surfingu. Nie miałabym już pewnie skóry na plecach, bo w Kaohsiung przez większość roku praży słońce. Na plaży zastałam grupkę Tajwanek, które z nieskrywaną fascynacją obserwowały Australijczyków, którzy surfowali(kitesurfowali?) na falach. Laski piszczały i wrzeszczały na widok rudych surferów, więc oddaliłam się od nich kawałek i postanowiłam sprawdzić temperaturę wody. Kiedy okazało się, że woda jest taka, jak w lecie w Bałtyku, miałam ochotę udusić Kennego, który powiedział mi: ‘Strój kąpielowy?! No co Ty przecież woda jest taka zimna, że nie da rady się kąpać’. Cóż, ‘zimna woda’ to pojęcie względne… ale w t-shircie też się da pływać!

Po południu zrobiłam sobie dzień dziecka i zamiast na obiad, poszłam na lody z owocami. Dostałam więcej truskawek, bo na Tajwanie właśnie trwa na nie sezon, nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne! 

Widok na miasto od strony wyspy.
Prom na wyspę, w jedną stronę 1,20zł
Promem przepłynęłam na wyspę, z zamiarem zwiedzenia latarni morskiej, niestety okazało się, że jest otwarta tylko do 16, a ja spóźniłam się 20 minut. Połaziłam po wyspie, porobiłam zdjęcia i załapałam się na piękny zachód słońca. 

wtorek, 24 stycznia 2012

Xin nien kuai le- Szczęśliwego Nowego Roku!

Tak jak dla nas najważniejszymi są święta Bożego Narodzenia, tak dla wielu ludzi w Azji najważniejszy jest Chiński Nowy Rok. Święto to wypada na nów, po dwunastej pełni roku.
Jeszcze przed naszym nowym rokiem, supermarkety zapełniają się czerwono- złotymi dekoracjami dla domów, cukierkami, latarenkami i innymi bajerami 'niezbędnymi' do świętowania. Jak pewnie wiecie, każdy rok ma w chińskiej tradycji przypisane zwierze. Kolejność jest następująca: mysz(szczur), krowa(bawół), kot(tygrys), królik, smok, wąż, koń, owca(koza), małpa, kogut, pies, świnia. Kompletnie nie wiedziałam, że kolejność ta, nie jest przypadkowa. Więc było tak: najważniejszy ze wszystkich chińskich bogów postanowił podzielić czas, kiedy to zrobił, wezwał do siebie zwierzęta i obiecał, że pierwsze 12, które się pojawi, zostanie wywyższone. Zwierzęta wyruszyły do siedziby bóstwa, położonej na wyspie. Pierwsza do brzegu dotarła mysz, była najmniejsza i najsprytniejsza, ale nie mogła sama przepłynąć na wyspę. Przycupnęła, więc na brzegu i czekała. Jako druga do brzegu dotarła krowa. Krowa była na tyle duża, że mogła przepłynąć sama, ale że była dobra, zgodziła się zabrać na swoim grzbiecie mysz i kota, który przybył zaraz po niej, zgodziła się pod warunkiem, że kot i mysz ustąpią jej i przybędzie do boga jako pierwsza. Kot usiadł na grzbiecie krowy, mysz na jej głowie i popłynęli. W połowie drogi, sprytna mysz zepchnęła kota do wody, a gdy krowa dopłynęła do brzegu, mysz szybko zeskoczyła z jej głowy i popędziła przed oblicze boga. Tak mysz została patronką pierwszego roku, krowa drugiego, a kot(który jakoś dopłynął do brzegu) trzeciego. Dlatego też od wieków, koty polują na myszy, chcąc się zemścić za zniewagę.
Dlaczego zwierząt jest 12? Bo 12 to liczba symboliczna- 12 lat to jeden cykl życia. Jeżeli ktoś zaczyna 12, 24, 36, 48, 60, 72, 84, 96 czy 108 rok życia, według tradycji chińskiej, powinien w dzień nowego roku nosić czerwone i koniecznie nowe ciuchy. Jeżeli pierwszy rok cyklu okaże się być pomyślny, znaczy że cały cykl będzie dobry, jeżeli nie, to znaczy że trzeba uważać...
Każdy Tajwańczyk zna swój ‘chiński znak zodiaku’, ale co ciekawe jeżeli akurat wypada rok, odpowiadający naszemu znakowi zodiaku, należy niezwykle uważać. Nie oznacza to pomyślności, a wręcz przeciwnie problemy i pecha.
W tym roku wypada rok smoka. Wszystkie ‘smoki’, a jest ich naprawdę dużo, muszą uważać. Dlaczego ‘smoków’ jest tak dużo? Chińczycy uważają, że jeżeli ich dziecko urodzi się w roku smoka, będzie silniejsze, inteligentniejsze i szczęśliwsze, niż gdyby urodziło się pod innym znakiem. Dlatego w tym roku w Chinach przewidywany jest baby boom, jeszcze większy niż normalnie. Mimo wielkiej miłości Azjatów do smoków, osoby urodzone w roku smoka, nie są zwolnione z pecha i przeciwności ‘w swoim’ roku. Kiedy na angielskim opowiedziałam dziewczynom o smoku Wawelskim, były w szoku, że dla nas smok to podła gadzina, kiedy oni uważają, że odstrasza on zło i gwarantuje szczęście.
Przygotowania do Nowego Roku w Kaohsiung.
Czerwone naklejki odstraszające potwora.
Latarenki w świątyni bogini morza Matsu, Kaohsiung.
Kolorem Chińskiego Nowego roku jest czerwony. Azjaci wierzą, że ochrania ich przed złymi duchami w noworoczny wieczór. Wierzą też, że w nowy rok, na Ziemię, przybywa najgorszy i najstraszniejszy z potworów. Porywa on ludzi i niszczy domostwa, boi się jednak trzasku sztucznych ogni i koloru czerwonego, dlatego, by ochronić siebie i rodzinę w nowy rok, należy o zmierzchu odpalić sztuczne ognie, a drzwi domu okleić czerwonym papierem, zapalić czerwone latarenki i wtedy bez strachu, można siadać do stołu. Tajwańczycy świętują ze swoimi rodzinami, w domach, koniecznie przy okrągłym stole, który symbolizuje, jedność rodziny i równość jej członków. Po kolacji, na którą składają się różne dania(każda rodzina ma swoje tradycje), dziadkowie i rodzice, wręczają dzieciom czerwone koperty z pieniędzmi, dzieci biorąc kopertę odpowiadają ‘Gonsi, gonsi’(dosłownie znaczy to ‘gratuluję’, ale tutaj chodzi raczej o ‘najlepsze życzenia’). Resztę wieczoru rodzina gra w Majhong, albo ogląda telewizję. O północy rodziny wychodzą na ulicę, odpalić kolejne fajerwerki, a w niektórych prowincjach Chin wierzy się, że jeżeli pierwszą osobą, która przekroczy próg w nowy rok, będzie kobieta, ściągnie to na dom nieszczęście i choroby(ciekawe, że kiedyś w Polsce był identyczny przesąd). Po fajerwerkach rodzina wraca do domu. W nowy rok należy nosić, tylko i wyłącznie nowe ubrania, a przez trzy tygodnie po nowym roku(do Festiwalu Latarń) nie można obcinać włosów, bo przynosi to pecha i zabiera energię. W Polsce mamy podobny przesąd, z tym tylko, że nie można obcinać włosów od studniówki do matury.
Papierowy smok, pracownia w Lugang.
Jeżeli chodzi o dekoracje, to przeważa w nich motyw zwierzęcia, które jest patronem nowego roku. Na naklejkach przyklejanych wokół drzwi wejściowych, wypisuje się mądre sentencje.
Byłam zaskoczona, tym że nowy rok jest tak bardzo rodzinnym świętem. Huczne parady smoków, przypominające karnawał, odbywają się  jednak dopiero w lecie, na północy Tajwanu. Noworoczne parady są popularniejsze w Chinach. Wtedy też Chińczycy mają 3 dni wolne od pracy, niektórzy Tajwańczycy mają aż 9!
Dla większości moich znajomych, święto kręci się wokół czerwonych kopert z kasą. Spotkanie z rodziną, czy inne tradycje nie są już ważne. My ekscytujemy się egzotyką tego święta, smokami, latarenkami, sztucznymi ogniami, ale kiedy człowiek styka się z tym wszystkim na miejscu, zaczyna mu czegoś brakować. Owszem wizualnie wszystko jest piękne, ale pod tym czerwonym papierem, za tym hukiem i kadzidłami nie ma nic, co miałoby choćby ułamek tej głębi, którą mają nasze święta.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Zalewaja ucieka do Kaohsiung


Mimo iż prawie cały weekend spędziliśmy razem, nie było nam wesoło. Wszystko dla tego, że były to nasze ostatnie wspólne chwile, a w niedzielę zaczęły się pożegnania. Pierwsza wyjechała moja Zośka, smutno było patrzeć jak się pakuje i jak nasz pokój pustoszeje. O 11:00, kiedy wsadziłyśmy ją do taksówki, prawie wszystkie się poryczałyśmy. Na szczęście Zośkę spotkam jeszcze w Taipei, bo lot ma dopiero w piątek wieczorem, a teraz zwiedza.
Zosia i B.T w Taroko, listopad 2011
Lejnata i Kelisy. Sun Moon Lake, wrzesień 2011.
W trójkę(z L. i K.) poszłyśmy na ostatnie śniadanie ‘w polskim gronie’. O 15:00 odwiozłyśmy Lejnatę na dworzec i wsadziłyśmy w autobus do Taoyuan(lotnisko). Tak Lejnata rozpoczęła swoją 3 tygodniową podróż po południowej Azji(strasznie jej tego zazdroszczę! Ale trzymam kciuki i życzę dobrej pogody!).
W nocy wyjechała B.T. Z nią najtrudniej było mi się pożegnać(nie wiem co będzie w piątek, kiedy po raz ostatni zobaczę Zośkę). B.T obiecała, że w lipcu przyjedzie do Polski, teraz już nie ma wyjścia, bo inaczej to my pojedziemy jej szukać do Bangkoku. Wyjeżdżała w środku nocy, nie dość, że my miałyśmy zepsute humory to jeszcze zaczęło lać jak z cebra, a wiatr zrzucił mi Celinę(roślinka) z parapetu, o 4 nad ranem sprzątałam ziemię z balkonu i płakałam jak bóbr.
Ai, Saori i Riho. Wigilia 2011.
Rano obudziłam się w pokoju pełnym obcych rzeczy. Dzisiaj wprowadziły się do mnie 3 Tajwanki. Na razie są ciężko przerażone moją obecnością i tylko jedna mówi po angielsku. Niespodziewanie zmieniły się też plany K., która musiała się dzisiaj wynieść z akademika, zobaczymy się ‘kiedyś gdzieś w Polsce’. Zaraz idę pożegnać się z Katuoo(wraca do Tajlandii), a wieczorem z Woo Joo, który jutro rano wyjeżdża do Taipei, a w sobotę wraca do Seulu. Jutro wyjeżdża też Iza.
Woo Joo, smok i ja. Taichung, grudzień 2011
Nowy rok 2012 w Taipei.
Tak minął semestr zimowy- przerażająco szybko. Jestem bardzo szczęśliwa, że miałam okazję spotkać tych wszystkich, świetnych ludzi z wymiany. Kiedy wracam do wszystkich dzikich i szalonych przygód jakie przeżyliśmy razem na Tajwanie, jest mi żal, że już prawdopodobnie nigdy nie spotkamy się w takim samym składzie. Mam nadzieję, że spotkam jeszcze każde z nich, chociażby z osobna, ‘kiedyś, gdzieś na świecie’.
Nasze ostatnie wspólne zdjęcie w Taichung, 14 stycznia 2012. Brakuje tylko K. która je robi.
Siedzę sama w pokoju, właściwie nie sama, ale z moimi nowymi współlokatorkami, jedna śpi z twarzą na biurku Zośki, druga gra w jakieś gry komputerowe, trzecia wyszła. Nie mam zamiaru się kisić w Kaczym Dole i jutro rano wyjeżdżam na kilka dni do Kaohsiung(tam wciąż jest lato), a później do Taipei.  Postaram się dzisiaj zaplanować jakieś posty, bo nie zabieram z sobą komputera. Jeżeli jednak nie zdążę, to wybaczcie, na bloga wrócę dopiero za tydzień. Życzę Wam miłego tygodnia!

czwartek, 12 stycznia 2012

Chinese Democracy

Jutro, 14 stycznia, odbędą się na Tajwanie wybory prezydenckie. Od co najmniej miesiąca, około 8 rano, pod naszym akademikiem zaczynają kursować małe furgonetki z głośnikami, przez które nadają reklamówki wyborcze, przetykane chińską muzyką. Zawsze mnie budzą, przykrywam wtedy głowę kołdrą i marzę o tym żeby zrzucić na dół koktajl Mołotowa. Nie wiedzieć czemu, krążą one po okolicy tylko rano. Kampania wyborcza różni się na Tajwanie tym, że nie ma spotów w TV, są za to na youtube i  za każdym razem kiedy wchodzę na stronę muszę patrzeć na któreś z kandydatów. Jest ich troje, ale tylko dwójka tak naprawdę ma szanse na zwycięstwo. Obecny prezydent Ma Ying Jiou, ubiegający się o reelekcję, startuje z listy Kuomitangu(nacjonaliści co przegrali z komuchami na kontynencie i musieli uciekać na Tajwan). Jego  konkurentką jest Tsai Ying Wen, z Democratic Progressive Party(partia powstała w 1986r, kiedy to na Tajwanie zaczęła się kształtować jako taka demokracja i jest najsilniejszą partią opozycyjną).
Takie 'budziki' kursują po całym mieście.
Uzasadnienie tej kuloodpornej szybki, znajdziecie poniżej, tutaj dla większego bezpieczeństwa szyba jest brudna.
Obecny prezydent Tajwanu Ma Ying Jiou(Ma Jing Dzioł).
I jego największa rywalka Tsai Ying Wen(Tsaj Jing Łen). Przynajmniej szybę jej umyli.
Najważniejszą sprawą dla tajwańskiej polityki, jest stosunek partii wobec Chin. Kuomitang, mimo iż na początku myślałam, że będzie ‘anty’, opowiada się za ścisłą współpracą z Chinami, ogłaszając wręcz że Tajwan nie jest suwerennym państwem, raczej autonomią. DPP twierdzi, że Tajwan powinien stanowczo bronić swojej suwerenności i negocjować z Chinami jak równy, z równym. Tak przynajmniej wynika z relacji moich tajwańskich znajomych. Większość młodych głosuje, acz ich poparcie dla kandydatów rozkłada się mniej więcej po połowie. Tajwańczyków trochę peszy nasze zainteresowanie polityką, bo jak twierdzą ‘teraz można będzie zobaczyć najgorszą twarz Tajwanu’. Nie wierzę, że może być gorzej niż w Polsce, ale prześledziłam sobie w Internecie, polityczną historię Tajwanu i faktycznie też mają tutaj niezłe numery.
Zaczynając od tego, że do lat 70’ kiedy rozpoczęto reformy, Chang Kai Chek sprawował autorytarną władzę na Tajwanie. W tym czasie nacjonaliści prowadzili w sumie ‘okupacje’ Tajwanu, który przecież przed ich przybyciem w 1949, nie był bezludną wyspą. Kuomitangowcy bezwzględnie tępili rdzennych mieszkańców Tajwanu i nie mieli oni nic do powiedzenia na wyspie, traktowano ich jak obywateli drugiej kategorii, a nawet wrogów i kolaborantów. Tłumacząc się stanem wojny z komunistami, KMT oskarżało ‘niewygodnych’ Tajwańczyków o szpiegostwo. Nacjonaliści nie ufali rdzennej ludności z powodu powstania, które miało miejsce 28 lutego 1947 roku. Dopiero pod koniec rządów syna Chang Kai Cheka-  Chang Ching Kuo(późne lata 70’), rozpoczęły się reformy i zaczęto stosować się do konstytucji. Jednak dopiero od lat 80’ można głośno mówić o powstaniu 28 lutego, wtedy wyszło też na jaw, że za rządów Chan Kai Cheka, zamordowano od 18 do 30 tysięcy Tajwańczyków(głównie inteligencje). Jest on jednak dalej wielbiony na wyspie, bo za jego rządów Tajwan szybko się rozwinął i stał się czwartym ‘azjatyckim tygrysem’- jednym z najszybciej rozwijających się państw kontynentu.
Były prezydent Tajwanu, Chen Shui Bian(Czen Szuj Bian)
Z trochę nowszej historii. Dopiero w 1996 roku odbyły się wolne wybory, a w 2000 roku, po 88 latach, Kuomitang oddał władzę opozycji i prezydentem został Chen Shui Bian(według mnie najciekawsza postać tajwańskiej polityki). I wtedy zaczęły się akcje! W 2004 roku dzień po reelekcji, dokonano nieudanego zamachu na prezydenta Chena w Tainan. Domniemani sprawcy popełnili samobójstwo, a zamach i śledztwo do dziś budzą wiele kontrowersji. Jeszcze większa afera wybuchła, kiedy syna prezydenta oskarżono o defraudacje i kupowanie głosów, a kilka miesięcy później oskarżenia o korupcję i defraudację publicznych funduszy padły na pierwszą damę, którą uznano później winną. Chen jednak nie zrezygnował z urzędu, nawet wtedy gdy w 2006 roku i jego oskarżono o korupcję i defraudację na sumę 450,000USD. Tajwańczycy ostro się wtedy wkurzyli i rozpoczęły się publiczne protesty. Chen dalej nie rezygnował, wiedząc że gdy tylko to zrobi trafi do paki. Sprawował urząd do końca kadencji w 2008 roku. Gdy tylko stracił immunitet postawiono mu zarzuty korupcji, defraudacji, prania brudnych pieniędzy i nadużycia władzy. Skazano go na dożywocie, później zmienione na 20 lat. Zdolniacha- nawet Samoobrona nie narobiła takiego dymu!
Obecnie szanse kandydatów Kuomitangu i DPP są wyrównane. Zośka strasznie emocjonuje się tym, że jak wygra Tsai Ying Wen, to będzie pierwszą kobietą-prezydentem Tajwanu. Mnie, szukając informacji do tego posta, przestało dziwić, że kandydaci, wożą się papamobliami(nie wiem jak inaczej nazwać te samochody) z kuloodpornymi osłonami. Rozbrajają mnie też plakaty Kuomitangu, bo gdy je pierwszy raz zobaczyłam, dałabym sobie głowę uciąć, że to reklama proszku do prania.
Amerykańskie gesty pasują do tajwańskiej kampanii jak pięść do nosa. Swoją drogą nasi politycy mogli by się choć raz wykazać szczerością i na swoich plakatach pokazać taki gest:

wtorek, 10 stycznia 2012

Naprawdę blada twarz

Uwaga! Poniżej znajdują się zdjęcia mojej twarzy bez makijażu, osoby wrażliwe czytają i oglądają na swoją własną odpowiedzialność. Amen.



Wczoraj zdałam ostatni egzamin sesji zimowej- pisemny chiński. Jeszcze tylko kilka formalności dzisiaj i będę miała ferie. Żeby jakoś sobie ‘odbić’ sesję postanowiłam spróbować tutejszych zabiegów kosmetycznych. Dziewczyny polecały mi specjalną kaszkę, która(oczywiście) wybiela skórę ‘od środka’, spróbowałam i o dziwo jest całkiem dobra na śniadanie. Są dwie opcje, jedna z fioletową, druga z zieloną fasolą(obydwie na słodko) i zastępują mi płatki z mlekiem. Na razie nie widzę, żebym jakoś przesadnie zbladła, może trzeba jeść tylko to. 

Jest jednak jeszcze coś, co bardzo mnie ciekawiło- oczyszczanie twarzy za pomocą nitki i mąki. Zabieg wykonują panie na każdym targu, zawsze ustawia się do nich kolejka Tajwanek. Takie oczyszczanie twarzy ma tutaj wielowiekową tradycję i ma też znaczenie symboliczne. Wykonuje się je przed ważnymi wydarzeniami w życiu, szczególnie dużymi zmianami typu przeprowadzka, zmiana pracy, ślub czy rozwód. Chodzi o to by symbolicznie pozbyć się ‘starego życia’, wraz ze ‘starą twarzą’. Przed tradycyjnym chińskim ślubem matka panny młodej powinna wykonać na niej taki zabieg, przyniesie to dziewczynie szczęście i podobno sprawi, że ta będzie piękniejsza. Wszystkich od razu zapewniam, że ślubu nie biorę( ani się nie rozwodzę), a po prostu postanowiłam spróbować ‘nitkowania’ z ciekawości.
W obstawie K. i R. po egzaminie udałyśmy się na pobliski targ. Pani strasznie się ucieszyła jak zobaczyła moją białą facjatę, posadziła na foteliku, przykryła narzutką z… Hello Kitty(żebym nie uciekła), na głowę założyła mi opaskę i zaczęła pokrywać moją twarz mąką. Kiedy już byłam biała jak duch, wyciągnęła kawałek nitki, splątała ją sobie między palcami i zaatakowała moje brwi. Wrażenia były na początku straszne, bo musiałam mieć zamknięte oczy i słuchałam tylko podekscytowanych komentarzy dziewczyn  „Ty, ona jej tych brwi nie skraca, ona je wyrywa…”. Już wyobrażałam sobie siebie bez brwi, kiedy pani zaczęła mi jeździć wokół nich czymś metalowym, co w dotyku przypominało żyletkę. Wtedy naprawdę spanikowałam, ale tylko zacisnęłam pięści pod Hello Kitty i znosiłam ból. Kiedy pani skończyła z moimi brwiami zaatakowała czoło, co było całkiem przyjemne, takie lekkie uszczypnięcia, jednak kiedy zeszła na skronie, oczy zaszły mi łzami, więc znowu je zamknęłam. Za mną w kolejce czekały jeszcze dwie dziewczyny, a przechodnie, którzy dojrzeli ‘jak skubią’ białą, zaczęli się zatrzymywać i gapić. K. i R. stały nade mną z aparatami i rozśmieszały, stwierdziły że teraz to już jestem taka blada, że mogą mnie sprzedać i za tą kasę polecieć na drugi koniec świata(to chyba znaczy, że do Polski). Pani skończyła mnie ‘skubać’, zmyła mi resztkę mąki z twarzy i powiedziała, że następnym razem też mam do niej przyjść. Następnego razu nie planuję, ale to było bardzo fajne przeżycie. Muszę powiedzieć, że twarz mam gładką i bladą jak ściana, a brwi super profesjonalnie wyregulowane.  Wiem, że niektórzy zaraz zaczną pukać się w czoło i załamywać ręce nad warunkami sanitarnymi, że na bazarze, że pani nie miała jednorazowych rękawiczek, ani atestu z PZH, że tak się robić nie powinno, bo żółtaczka, wąglik i dziura ozonowa. No cóż, jakbym się bała to bym prawdopodobnie siedziała teraz w Polsce, a nie na Tajwanie, a jak dostanę jakiegoś ‘parcha’(uwielbiam to słowo!), to nie omieszkam się podzielić(zdjęciami oczywiście). 






A już jutro specjalnie dla Was: "Zalewaja robi sobie tradycyjny, aborygeński tatuaż na twarzy" :)
O taki:
 Albo taki:


poniedziałek, 9 stycznia 2012

Aj lof ju Kaczy Dole! część 1.








































Muszę to jednak przyznać. Lubię Kaczy Dół. Ostatnio nawet stwierdziłam, że dorobiłam się tutaj kilku ulubionych miejsc. Moje małe podsumowanie zmusiło mnie do przyznania racji Tajwańczykom, że najlepsza rozrywka w Taichung to jedzenie. Większość moich ulubionych miejsc to knajpy. Są takie, w których jadam prawie codziennie, są takie do których wybieramy się rzadko, ale bardzo przypadły nam do gustu. Mimo, iż przypisałam im numerki nie jest to ranking, kolejność jest przypadkowa.


1.       Tajwańskie Muzeum Sztuki









Najpiękniejsze miejsce w mieście. Wstęp za darmo, co półtora miesiąca zmieniają wystawy. Głównie pokazują tutaj sztukę nowoczesną, ale mimo tego że nie za bardzo za nią przepadam lubię tu wstąpić. Niestety w środku nie można robić zdjęć. Muzeum otoczone jest parkiem, w którym w weekendy przesiadują rodziny z małymi dziećmi. Dzieciaki skaczą po rzeźbach jak koniki polne i nikt ich nie goni ani nie wrzeszczy. Rano(około 6:00) dorośli ćwiczą tutaj Tai Chi, a wieczorem są darmowe lekcje tańca towarzyskiego, w których uczestniczą głównie starsze pary. Bardzo miło się patrzy na staruszków, którzy uczą się tańczyć tango, czy walca. Trzeba przyznać, że starsi Tajwańczycy potrafią się bawić o wiele lepiej niż młodsi.

2.       Nocna knajpa na Xuefu Rd.




To miejsce, które uratowało nas od śmierci głodowej już wiele, wiele razy. Kiedy wracamy skądś po 23:00 i wszystko, oprócz ‘7 eleven’ jest zamknięte, ‘nasza knajpa’ jak o niej mówimy, jest najlepszym miejscem. Panie już nas znają i nawet całkiem dobrze się dogadujemy po chińsku. Na śniadanie lubię tutaj zjeść omleta i zapić go mlekiem sojowym(na początku wydawało mi się ochydne), a wieczorem zjeść fioletową pyzę i wypić herbatę z mlekiem. Uwielbiam kolor tych pyz- nazywają się Bao Dzy(nie mylić z Biao Dzy, bo to znaczy, to samo co po polsku k***), są zrobione z mieszanki mąki i słodkiej fioletowej fasoli. W ofercie jest jeszcze mnóstwo pierogów, kanapek i innych przekąsek, wszystkie robione na miejscu, nic mrożonego czy odgrzewanego w mikrofalówce. Co do wyglądu knajpy, to większość miejsc, w których jadają tubylcy wygląda właśnie tak. Dziwne jest to, że im bardziej ‘zachodnio’ wygląda knajpa, tym gorsze oferuje jedzenie.


3.     Pierogarnia na Renyi St.

Zupa z wodorostów

Według mnie najlepsze pierogi i zupa kukurydziana w okolicy. Zupa przypomina nasze zupy- jest gęsta i pływają w niej kawałki kukurydzy i kurczaka. Jedyną rzeczą, za którą tam nie przepadam jest zupa z wodorostów z mięsnymi kulkami. Zapach wodorostów kojarzy mi się raczej z wodą z Bałtyku, niż zupą. Za to pierogi są absolutnie bezkonkurencyjne. Z mięsem/krewetkami/warzywami, wszystkie są pyszne, a do tego można zamówić je albo smażone albo gotowane na parze. Kosztują od 40 do 60 groszy za sztukę!

4.   Herbaciarnia Lattea
Najlepsza z japońskich zielonych herbat(przy okazji jedna z najdroższych)
Matcha/Muocha
Sok z winogron
B.T pije zieloną ze śmietaną

Pamiętacie ten głupi kawał 'Ilu Polaków potrzeba żeby wymienić żarówkę?', okazuje się że Tajwanek potrzeba aż 4!
Kelnerki z Lattea wymieniają żarówkę.
Lattea to sieć herbaciarni z Taipei. Pierwszy raz zabrała nas tutaj Amanda, bez niej pewnie nigdy byśmy tam nie trafiły. Dla młodych Tajwańczyków jest to jedno z bardziej lanserskich miejsc, dlatego pewnie A. nas tam zabrała. Wybaczam Lattea to lanserstwo, ale tylko z powodu herbaty jaką serwują. Pychota. Oferta nie jest rozbudowana, ale naprawdę można się uzależnić od ich zielonej herbaty ze śmietaną, czy soku z winogron z mleczną pianką, a już na pewno od japońskiej zielonej herbaty Muocha. Fajnie się tutaj siedzi i obserwuje młodych Tajwańczyków, jak przychodzą razem na herbatę, po to żeby po 2 minutach podłączyć się do Facebooka i kompletnie przestać się do siebie odzywać. Można też poobserwować modę. Na przykład teraz szalenie modne są szkła kontaktowe powiększające oko(większe niż tęczówka), a do tego ramki okularów, ale koniecznie bez szkieł, do tego tapeta tak gruba, że można szpachelką skrobać(oczywiście wybielająca). Dziewczyny w takim zestawie, w najlepszym wypadku wyglądają jak chore, w najgorszym jakby się już zaczynały rozkładać... Oczywiście bywają też dziewczyny wyglądające przecudnie, tak czy siak miło się siedzi i z ukradka obserwuje i coraz częściej rozumie jak komuś obrabiają tyłki…

5.     Knajpa z kluskami i omletami na nocnym targu Zhongxiao
Tak wygląda przód knajpy.
A tak jej wnętrze.

Można się spokojnie przypatrywać pracy w 'kuchni'
A później zjeść coś dobrego. Tutaj moje ulubione danie.
A to omlet z ośmiornicą.
Tutaj zabrała nas Kay, a właściwie my ją zaciągnęłyśmy chcąc zjeść jakiś makaron, a nie mając tłumacza. Włosi mają się za speców od makaronu, ale coraz bardziej wydaje mi się, że Chińczycy ich już dawno pobili na tym polu. Moje ulubione kluski, to takie w orzechowym sosie z wołowiną(tutaj jest tania) i zielskiem, brzmi to jak super luksusowe danie, w super luksusowej restauracji, jednak w rzeczywistości, knajpa to po prostu przerobiony garaż, przed którym stoi coś w stylu kuchni polowej. Można tutaj zjeść jedną z tajwańskich specjalności- omlet z ośmiornicą. W smaku i konsystencji mało ma to wspólnego z omletem, bardziej coś pomiędzy surowym ciastem, a galaretką. Mimo to, mi smakuje, chociaż wielu moich znajomych twierdzi, że konsystencja jest obrzydliwa i dlatego za nim nie przepadają. Duży plus za sos, który smakuje jak zrobiony z wiśni, tylko że na słono. 



Ciąg dalszy nastąpi.